Dlaczego moja skóra nie będzie szczęśliwa dzięki Adinie Grigore?

Czyli moje wrażenia po przeczytaniu książki „Szczęśliwa skóra“. Wrażenia bardzo negatywne, ponieważ, mimo początkowego entuzjazmu do tej lektury, finalnie książka mnie rozczarowała i właściwie nie znalazłam w niej wiele odkrywczej i wartościowej treści. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.

A złego były dobre początki. Podobało mi się, że autorka proponuje holistyczne podejście. Że nie jest tylko teoretykiem, ale też praktykiem i to, że tak powiem, na dwóch płaszczyznach. Raz, że miała problemy ze swoją skórą, z którymi uporała się sama. Dwa, że założyła firmę produkującą kosmetyki organiczne. No… i to właściwie tyle dobrego. Już w czasie lektury wstępu, w którym autorka opowiada historię swojej skóry, nastąpił pierwszy zgrzyt:

 Odstawiłam wszystkie kosmetyki pielęgnacyjne i leki. Byłam zupełnie saute. Pomyślałam sobie, że może i zostanę już na zawsze singielką [ !!! ], a ludzie będą unikali mojego towarzystwa, ale przynajmniej nic nie będzie mnie już swędziało.

I ta „cudowna metoda” „zszokowała” autorkę, a ponieważ „wiedziała już wszystko o holistycznej pielęgnacji”, powędrowała do kuchni, żeby zaaplikować oliwę z oliwek na swoją wysypkę, ogolić nogi przy pomocy oleju kokosowego i przepłukać włosy octem jabłkowym. A stąd dzielił ją już tylko krok od założenia firmy, w której tworzyła proste receptury kosmetyków ze składników znalezionych we własnej kuchni.

Tia… nawet jeśli wziąć pod uwagę, że książka powstała w USA w 2015 roku, czyli w innych realiach niż polskie i dość dawno temu, nawet jeśli przez te lata na rynku kosmetycznym zaszły ogromne zmiany, to i tak, jak dla mnie, autorka brzmi komicznie.

Serio muszę używać kosmetyków, żeby nie zostać biedną, porzuconą singielką? Serio: muszę ? To jest retoryka, która bardzo mnie w tej książce drażni – ja jako Czytelnik jestem zagubiona, sfrustrowana, zniechęcona i pełna żądań, a autorka wie wszystko i rozwiąże wszystkie moje problemy przy pomocy oleju kokosowego, oliwy i octu… Bo wszystko, co do tej pory słyszałam, było oszustwem, jestem więźniem swoich potrzeb, których nawet nie rozumiem, a autorka nauczy mnie wszystkiego, co najlepsze i czego nie usłyszę w reklamach kremów odmładzających i nie przeczytam w magazynach dla kobiet.

Muszę zrozumieć, że życie nie jest fair i jedząc pizze będę gruba i nie dbając o ciało i skórę będę nieatrakcyjna. Muszę skonfrontować się z rzeczywistością i stawić jej czoło. Oczywiście, pod rękę z autorką, która pomoże mi zrozumieć, co jest dla mnie najlepsze. Taka jest tu cały czas forma komunikacji z Czytelnikiem. Rodem z magicznego poradnika o życiu.

Autorka kontra świat

Jest obowiązkowy, krótki rzut oka na skórę, jej budowę i sposób funkcjonowania. Jeśli posiada się minimalną wiedzę w tym temacie, rozdzialik ten nic nowego nie wniesienie. Podobnie jak dosłownie 2-3 zdaniowe definicje paru dolegliwości skórnych takich jak trądzik czy łuszczyca, które to definicje są potrzebne autorce tylko do tego, żeby sprowadzić je do prostej konkluzji – dermatologia ani nie jest w stanie określić przyczyn powstawania tych dolegliwości ani wdrożyć skutecznego leczenia.

Tu autorka nieco się zapętla między pretensjami do Czytelników, że zbyt rzadko odwiedzają dermatologów, a pretensjami do dermatologów, że przepisują leki zamiast… no nie wiem? Oleju kokosowego? Ci dermatolodzy też w końcu wychodzą na głupków.

Jak się później okaże, autorka kolejny raz jest najmądrzejsza, bo odkryła, a przynajmniej brzmi, jakby właśnie odkryła, że przyczyną tychże dolegliwości skórnych są zaburzenia hormonalne, procesy zapalne i osłabienie systemu immunologicznego. I tu kosmetyki nie pomogą. Zdrowa skóra to zdrowy organizm. Pomoże dieta i zrównoważony styl życia. Słuszne podejście moim zdaniem, ale uważam, że autorka nieco jednak przecenia znaczenie diety nie doceniając jednocześnie roli właściwej pielęgnacji. A, no i znów czepnę się formy przekazu – odkrywanie odkrytego.

I znów te drażniące tony – autorka robi z Czytelnika paranoika, który ma obsesję na punkcie swojej skóry, wstydzi się jej i nienawidzi, bo prasa nauczyła go wyidealizowanego podejścia. Autorka niby pomoże ten wstyd pokonać, a jak przeczytam książkę, to będę czuła mniej niepokoju w stosunku do swojej skóry i odzyskam nad nią kontrolę… O ile, rzeczywiście, wyphotoshopowane celebrytki nie pomagają w akceptacji własnych niedoskonałości, o tyle ta książka też bynajmniej nie jest narzędziem, które mogłoby w czymkolwiek pomóc. Moim zdaniem, rzecz jasna.

gwiazki

Mam być najlepszą wersją siebie. Hasło skądinąd dziś popularne. Żeby to osiągnąć, muszę spojrzeć na siebie jako całość.

Problem polega na tym, że ludzie uważają, że wszystko, co kiedykolwiek usłyszeli lub przeczytali na temat skóry lub diety, ma zastosowanie w ich indywidualnym przypadku. Kiedy usłyszą, że gluten szkodzi, natychmiast dostrzegają u siebie objawy nietolerancji tego składnika. Gdy wyczytają, że stres i poziom hormonów mają negatywny wpływ na skórę, każdy pryszcz staje się objawem zestresowania lub zaburzeń hormonalnych (…) Może i gluten nie jest naszym przyjacielem, ale w większości wypadków jedzenie chleba nie jest najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić swojej skórze. Kobiety o promiennej, zdrowej cerze nie są wolnymi od stresu, nigdy niemiesiączkującymi robotami na diecie paleo.

Jest w tym sporo prawdy. Podoba mi się holistyczne spojrzenie, jakie autorka proponuje – spojrzenie, które obejmuje rzut oka na przeszłość, styl życia i dietę rozumiane bardzo szeroko. Jednak nie jest to spojrzenie w żadnej mierze odkrywcze, a cały ten rozdział jest, według mnie, strasznie rozwlekły, nużący i pełen powtórzeń. Można by to wszystko skrócić co najmniej o połowę.

Dieta, dieta, dieta…

Później autorka skupia się na diecie i wychodzi z propozycją prowadzenia dziennika odżywiania oraz stworzenia na jego podstawie swojej optymalnej diety poczynając od diety eliminacyjnej. Bardzo szczegółowo omawia, jak się do tego zabrać oraz jak przeanalizować taki dziennik, włącznie z przykładową analizą dzienników jej klientek. O ile sam dziennik może być bardzo pomocny, o tyle rady autorki nie są specjalnie pomoce, raczej trywialne i na poziomie – jedz to, po czym czujesz się dobrze… Plus lanie wody w postaci przykładów i historii klientów, którzy pod piórem autorki nie sprawiają wrażenia specjalnie bystrych osobników.

No i potem znów jest o diecie. O diecie, o diecie i jeszcze raz o diecie. Trochę o makroelementach i więcej o mikroskładnikach, które ujęte są nawet w poręczną postać tabeli z informacjami o tym, jak wpływają na nasze ciało i skórę oraz w jakich pokarmach można je znaleźć. Jest lista produktów, które autorka poleca ( zieleninę, szczególnie jarmuż i pokrzywę; owoce; tłuszcze z naciskiem na olej kokosowy, oliwę z oliwek, masło, awokado, sardynki; potrawy kiszone i fermentowane; przyprawy i wodę ) oraz parę prościutkich przepisów, co z tymi produktami zrobić np. chipsy z jarmużu, majonez, domowe mleko orzechowe. Jest również dla kontrastu czarna lista pokarmów, które szczególnie autorkę gryzą ( mleko, także sojowe, smażeninia, przetworzone produkty i dania gotowe, alkohol i .. trzecia porcja czegokolwiek, co już się zjadło). Wszystko to znowu opisane jest dość rozwlekle i nieciekawie…

A teraz w końcu przechodzimy do kosmetyków!

Trochę późno, jeśli wziąć pod uwagę podtytuł książki „Naturalny program domowej eko-pielęgnacji”, a jesteśmy już na 134 stronie z 240 stron tekstu ( nie licząc indeksu, bibliografii i podziękowań). Rozdzialik pod tytułem „Brzydota przemysłu kosmetycznego” jest zaskakująco krótki i wnosi zaskakująco niewiele. Jest trochę o sytuacji prawnej w USA i o „najgorszych składnikach w historii”. Opis tych składników zrobiony jest w telegraficznym skrócie, bez żadnego odwołania do badań, dosłownie trzy stronki… Ja się nic nowego z tego nie dowiedziałam, podobnie jak z kilku słów, jakie autorka poświęciła analizie INCI… Zresztą słowo analiza jest tu mocno na wyrost… Szczerze mówiąc, na tym etapie lektury nie oczekiwałam już wiele od tej książki, miałam jej powyżej uszu i zastanawiałam się, czy dobrnę do końca i czy jest sens poświęcać na to czas…

Przeczytałaś już ponad połowę książki, a ja jeszcze nie powiedziałam Ci nic o produktach służących do pielęgnacji skóry. Istnieje ku temu kilka powodów. Przede wszystkim łatwo zignorować znaczenie diety oraz stylu życia i zamiast tego skupić się na poszukiwaniu kosmetyków, nawet kiedy to, co jemy i jak żyjemy, wywiera na naszą skórę zdecydowanie większy wpływ niż jakikolwiek krem. Kosmetyki to naprawdę bardzo mały kawałek tej układanki (…)​

Tak autorka tłumaczy ten stan rzeczy. Kilka stron później sama sobie zaprzeczy pisząc o własnej sytuacji „Robiłam wszystko według instrukcji: jadłam tylko zdrowe rzeczy, codziennie ćwiczyłam i używałam naturalnych produktów. A jednak nadal walczyłam z trądzikiem, zapaleniem mieszków włosowych i swędzącą skórą głowy”. Czyli jednak te kosmetyki to nie taki drobiazg… Niejednokrotnie podczas lektury tej książki mam wrażenie, że autorka lubi upraszczać sprawę. Dobiera tylko takie argumenty, jakie w danej chwili pasują jej do wywodu, ignorując zupełnie złożoność kwestii, którą przedstawia i mechanicznie powtarzając jednocześnie, że wszystko nie jest takie proste, ale ona nas ocali…

Nadciąga pomoc…!

Pierwszą metodą ratunkową ma być detoks kosmetyczny wdrożony chociaż na kilka dni. Natychmiastowy i radykalny lub łagodniejszy trzyetapowy, dla tych biednych niewolników, którzy są uzależnieni od kosmetyków… Osobiście, jestem przeciwniczką detoksu. Uważam, że jeśli odstawi się wszystkie kosmetyki i skóra będzie w lepszym stanie, to nie świadczy o tym, że skóra w ogóle nie potrzebuje kosmetyków, tylko że nie potrzebuje tych, które stosowało się przed detoksem. Słowem, pielęgnacja była źle ustawiona. Wniosek, jaki wyciąga autorka – że wszystkie kosmetyki są be! i trzeba postawić na olej kokosowy, jest, moim zdaniem, mocno przesadzony. Ale autorka już przyzwyczaiła mnie do tego, że przesadzać lubi. Każe myć twarz i włosy samą wodą, ale pozwala używać antyperspirantu…

gwiazki

Druga metoda ratunkowa, którą autorka proponuje, to, analogicznie do dziennika odżywiania, prowadzenie dziennika kosmetycznego. To, moim zdaniem, dobry pomysł, by zdać sobie sprawę czego i po co się używa. Ponownie autorka podpowiada, na co zwrócić uwagę przy prowadzeniu dziennika, ale ponownie nie są to zbyt odkrywcze myśli np. że znaczenie mają nie tylko kosmetyki, ale też środki piorące i to jak często dotyka się twarzy. Znów są przykłady analizy dzienników klientów.

gwiazki

I wreszcie trzecia droga ratunku to tworzenie własnych kosmetyków w domowym zaciszu. Tu autorka proponuje 10 bazowych składników, z wyborem których zupełnie nie mogę się zgodzić. Drobnoziarnista sól morska, którą niby miałabym wcierać w trądzik – matko, jak to wysusza i piecze, jeśli macie rozognione zmiany. Ponadto, peelingowanie skóry z aktywnym trądzikiem peelingiem mechaniczym może doprowadzić do mikrouszkodzeń.

Ocet jabłkowy, który ma mi niby ograniczyć przetłuszczanie się skóry i nawet nie muszę go zmywać – o ile stosowanie octu punktowo może pomóc, o tyle wcieranie nierozcieńczonego w całą twarz jest fatalnym pomysłem: może zaburzać pH i doprowadzić do nadwrażliwości.

Olej kokosowy i oliwa z oliwek, które niby mają nawilżać – oleje same w sobie nie nawilżają, a jedynie zatrzymują nawilżenie w skórze. Jeśli w skórze nawilżenia nie ma, to sam olej tego nie zmieni.

Mielone płatki owsiane lub migdały jako peeling – tego bym nawet użyła, ale nie tak jak proponuje autorka. Prezentuje je jako substancje złuszczające, a potem każe wsypać je do kąpieli. No takim sposobem to żadnego sensownego peelingu nie zrobię.

Soda oczyszczona, która miałabym nakładać na wypryski lub miejsca wydzielające brzydki zapach np. stopy – znów, jak w przypadku octu, autorka radośnie pomija kwestię pH, które w przypadku sody jest bardzo wysokie. To w praktyce oznacza, że soda zaburza równowagę skóry i niszczy warstwę lipidową, która jest niezbędna, by uniknąć zaburzeń bakteryjnych.

No i kilka opcji, które uważam za sensowne- miód jako maseczka, masło shea jako balsam do ciała ( choć tu autorka wspomina o SPF jakby uważała, że masło shea zapewnia jakąś realną ochronę przeciwsłoneczną ), cukier jako peeling ( tu znowu mam zastrzeżenia, bo autorka uważa, że peeling cukrem i kwasem glikolowym to to samo…) oraz aloes jako antyoksydant, substancja nawilżająca i wspomagająca regenerację. Tu, o dziwo, w pełni się zgadzam.

Przepis na sukces ?

Następnie autorka wychodzi z propozycjami przepisów na kosmetyki z wykorzystaniem tych 10 składników, ale nie tylko, bo również wielu innych kuchennych surowców. Przepisów jest dość sporo – od propozycji oczyszczającego błota, przez preparaty do mycia i demakijażu, toniki, peelingi, kremy, olejki, maseczki, produkty do kąpieli, dezodoranty, perfumy, szampony i odżywki do włosów po pastę do zębów czy płyn do płukania ust. Nie są to przepisy skomplikowane – zwykle 3-4 składnikowe, zwykle wymagające po prostu zwykłego wymieszania wszystkich surowców.

Wyraz przepis na określenie tych propozycji, jest, moim zdaniem, mocnym nadużyciem. W każdym razie, według mnie, są to przepisy zupełnie pozbawione polotu. Wymieszanie kilku olejów, rozgniecenie jakiś owocków czy zrobienie peelingu z miodu i cukru to są rzeczy, które robiło się dekadę temu i nie potrzebna była do tego szczegółowa instrukcja zagranicznych specjalistów.

No i, jak łatwo się domyślić – kwestia składników. Skoro nie podobają mi się surowce, które autorka proponuje, to też nie spodobają mi się przepisy stworzone na ich podstawie. I tak też jest. Żel do mycia twarzy czy szampon na bazie mydła, tonik z alkoholem, krem nawilżający z samych maseł i olei, maseczka z solą… To nie są kosmetyki, które bym zastosowała, a nawet jeśli, to nie tak jak sugeruje autorka.

Dlaczego moja skóra nie będzie szczęśliwa?

Moja będzie, ponieważ puszczę w niepamięć to, co przeczytałam u Adiny Grigore. Gdybym faktycznie miała problemy ze skórą i liczyła na to, że ta książka da mi jakieś światełko w tunelu, to bym się srogo zawiodła. Naprawdę nie wiem, komu mogłabym tę lekturę polecić? Uważam, że może ona więcej zaszkodzić niż pomóc, szczególnie osobom, które czują się zagubione w świecie pielęgnacji. Ogólny chaos, wiele nieścisłości, pomijanie milczeniem istotnych kwestii… To nie jest to, czego potrzebuje ktoś, kto chciałby sam pomóc swojej skórze. To nie jest też książka, która dostarczy jakieś wiedzy, inspiracji czy choćby po prostu umili jesienny wieczór. To jest książka męcząca sposobem podania, nijaka treściowo i kulejąca merytorycznie. 

POPULARNE POSTY

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You cannot copy content of this page
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.