Okres niemowlęctwa już za nami i dlatego postanowiłam podsumować go pod względem kosmetycznym. Generalnie przyświecała nam zasada – im mniej tym lepiej. Zupełnie odwrotna niż w mojej pielęgnacji! Uważam, że nie ma sensu wyskakiwać z armatą na wróbla i wcierać w bobasa litanię specyfików, dlatego jego kosmetyczka była bardzo okrojona. Przez rok niemowlęctwa mojego Synka zdarzyłam nam się jedna konsultacja dermatologiczna i tygodniowe leczenie lekkiego ŁZS. Po zakończeniu leczenia wprowadziliśmy drobną zmianę w kąpielach i problemy jak dotąd nie nawróciły. Zmianę tę polecił nam zresztą dermatolog.
Poza tym wyjątkiem wszystkie zaprezentowane tu pomysły i produkty były moim samodzielnym wyborem. Pamiętajcie, że ten wpis jest podsumowaniem moich/ naszych INDYWIDUALNYCH DOŚWIADCZEŃ. Nie zastąpi wizyty u lekarza. Jeśli zauważasz u swojego dziecka jakieś niepokojące objawy bądź nie masz pewności, że rozwiązania, jakie wybierasz, są dla Twojego dziecka dobre, koniecznie skonsultuj się ze specjalistą. To niby oczywiste, ale szczególnie w tak delikatnym temacie jak pielęgnacja niemowląt, chciałabym to mocno podkreślić.
Podzieliłam wpis na kilka części – kąpiel, smarowidła, pieluchy i pielęgnacja okołopieluszkowa, jest też o kikucie pępowiny, ciemieniusze, ząbkowaniu, a na końcu opowiadam Wam pewną historię z nieobsadzoną rolą chirurga, że tak powiem. Synek ma obecnie 14 miesięcy i cała moja opowieść snuje się właśnie z tej perspektywy. Opowiadam, oczywiście, o konkretnych produktach, głównie tych, które polecam, choć jest też o paru, do których nie mam nadmiernie entuzjastycznego stosunku. Ale opowiadam również o pewnych schematach i aspektach, na które warto zwrócić według mnie uwagę. Zapraszam!
Kąpiel
Częstotliwość kąpieli rosła u nas z wiekiem. Przez pierwszy tydzień w ogóle się nie kąpaliśmy, później – co 3-4 dni, a gdy Synek zaczął się przemieszczać i być bardziej aktywny ruchowo – codziennie. Kilka pierwszych kąpieli były to kąpiele po prostu w czystej wodzie. Z czasem zaczęłam dodawać trochę olejku eterycznego z lawendy i oleju ze słodkich migdałów.
Dlaczego akurat olejek lawendowy? Poza tym, że osobiście ten zapach uwielbiam i zauważam jego pozytywny wpływ na siebie, istnieją naukowe dowody na wpływ olejku eterycznego z lawendy na poprawę jakości snu niemowląt, o czym możecie przeczytać TU. Na zdjęciu akurat olejek lawendowy Etja, ale to nie są wysokiej klasy olejki, bardziej polecam takie marki jak np. Klaudyna Hebda czy Lavare.
Dlaczego akurat olej ze słodkich migdałów? Z prozaicznego powodu – lubię go, wcierałam go w siebie w czasie ciąży i po prostu miałam w domu pod ręką. Ale tak naprawdę sądzę, że do kąpieli bobasa sprawdzi się całkiem spora grupa olejów – np. arganowy, słonecznikowy, kokosowy, jojoba, makadamia, oliwa z oliwek. Ja zawsze wybieram oleje nierafinowane i zimnotłoczone, bo zależy mi, by zachowały jak najszersze spectrum swoich naturalnych właściwości.
Początkowo mieliśmy pomysł na masowanie Synka olejem po kąpieli, ale Synkowi ten pomysł nie przypadł do gustu, dlatego poprzestaliśmy na dodawaniu natłuszczaczy do kąpieli. Proporcje olejków na w połowie napełnioną wanienkę wody – 4-5 kropli olejku lawendowego, łyżka oleju ze słodkich migdałów. Kąpiel trwała bardzo różnie, w zależności od nastroju Synka – czasem były to dosłownie 3-4 minutki, czasem zdarzało się pluskanie nawet koło kwadransa. Wtedy w międzyczasie dodawaliśmy do wanienki ciepłej wody tak, by temperatura cały czas utrzymywała się na poziomie 37 – 38 C. W tamtym okresie nie używaliśmy żadnych żeli, mydeł ani szamponów. Zawsze kąpaliśmy Synka we dwoje z Mężem – Mąż trzymał Synka, Synek się pluskał, a ja delikatnie ochlapywałam i masowałam ciałko starając się dotrzeć również w miejsca mniej dostępne jak fałdki na szyi, pachwiny czy skóra za uszami.
W późniejszym wieku, około 4- 5 miesiąca, gdy zaczęliśmy częściej przemieszczać się z Synkiem samochodem, a co za tym idzie, dłużej niż wcześniej przebywał w foteliku samochodowym, pojawiały się czasem problemy z odparzeniami i otarciami na pupie. Problemy były tym dotkliwsze, ponieważ było wtedy lato i dni były upalne. Łatwo było się spocić i bez siedzenia w foteliku. Gdy widziałam, że pupa jest w gorszym stanie, dolewałam do kąpieli świeżo zaparzony rumianek z lipą ( duża łyżka rumianku i kilka listków lipy zalane ok. 300 ml zagotowanej wody parzone pod przykryciem około kwadransa). Taka kąpiel przynosiła świetne rezultaty i na tym etapie zwykle nie było potrzeby podejmowania dodatkowych działań.
Potrzeba podejmowania dodatkowych działań pojawiła się, gdy Synek zaczął intensywnie raczkować i zaliczać pierwsze próby chodzenia. Wtedy wystąpiły u nas problemy z otarciami w pachwinach. Wtedy też pojawiła się konieczność konsultacji dermatologicznej w związku z ( jak zdiagnozował lekarz) lekkim ŁZS na zewnętrznej stronie uda. I wtedy, idąc za sugestią dermatologa, zaczęliśmy dosypywać do kąpieli skrobię ziemniaczaną. Skrobię sypałam na oko bezpośrednio do wanienki z ciepłą wodą. Myślę, że nie było to więcej niż łyżka skrobi na wanienkę. Muszę zaznaczyć, że nie były to u nas typowe kąpiele w krochmalu, czyli uprzednio przygotowanym kisielu z mąki ziemniaczanej.
Potem, gdy przesiedliśmy się z dziecięcej wanienki do wanny, a co za tym idzie, zaczęliśmy nalewać więcej wody, zaczęłam też proporcjonalnie stosować więcej preparatów – kilkanaście kropel oleju ( w międzyczasie zmieniłam olej ze słodkich migdałów na macerat nagietka ), podwójną porcję naparu z rumianku ( z czasem zrezygnowałam z lipy, a w międzyczasie testowaliśmy jeszcze napar z kory dębu, ponieważ łagodzi stany zapalne, również narządów płciowych czy odbytu, również u dorosłych ) i większą porcję skrobi . Tę konfigurację – macerat z nagietka + napar z rumianku + skrobia ziemniaczana – stosujemy do dziś.
Gdy Synek zaczął być bardziej aktywny ruchowo, zaczął się więcej bawić, chodzić po dworzu, jeść co raz częściej stałe pokarmy… słowem, gdy zaczął się intensywniej brudzić – wprowadziliśmy pierwszy żel do kąpieli. Właściwie żel plus szampon w jednym – płyn do mycia ciała i włosów z nagietkowej linii Weledy. Preparat naturalny, z certyfikatem Natrue, bez sztucznych konserwantów, barwników i substancji zapachowych. Ma postać kremowej, średniogęstej emulsji. Na ciele troszkę się ślizga, lepiej go rozetrzeć w dłoniach przed przystąpieniem do mycia dziecka. Na włosach za to ładnie się pieni. Synek ma tych włosków naprawdę sporo, a na umycie całej główki spokojnie wystarczy ilość wielkości ziarnka groszku. Jestem bardzo zadowolona z tego płynu, używamy już kolejne opakowanie i kolejne czeka w zapasie.
Smarowidła
Po kąpieli już niczym nie smarowaliśmy Synka, chyba że miejscowo, gdy pojawia się taka potrzeba. Do smarowania mieliśmy 4 preparaty – krem pielęgnacyjny i maść łagodząca Derma, kojący krem Momme z cynkiem oraz masło pszczele Lullalove.
Na pierwszy ogień zawsze szła Derma w kremie. To taki typowy, lekki i nietłusty, odżywczo – nawilżający krem na co dzień, całkiem fajny również do Maminych dłoni. Niestety, jest dość krótko ważny po otwarciu – pół roku – a przy naszej częstotliwości stosowania ( nie a priori, tylko miejscowo według potrzeb ), nie zużyliśmy przez ten czas więcej niż 1/3 opakowania. Reszty, oczywiście, nie wyrzuciłam, a wtarłam we własne ciałko, bo, jak mówię, to fajny, podstawowy krem jest.
Jeśli krem okazywał się zbyt lekką artylerią lub mieliśmy do czyniena z większym podrażnieniem, próbowaliśmy z maścią Dermy. Obszary, które wymagały dodatkowego smarowania, u nas były to głównie okolice podpieluszkowe, czasem fałdy skóry – pod szyją lub za uszami. Nie przypominam sobie, abyśmy mieli potrzebę smarowania innych części ciała. Maść Derma, choć nie zawiera cynku, ma w składzie skrobię kukurydzianą, która sprawia, że konsystencja jest tu trochę taka, jak przy kremach z cynkiem – gęsta, jakby proszkowa. Działa, jak obiecuje, łagodząco.
Kojący krem Momme to krem z cynkiem. Po niego sięgaliśmy najrzadziej. Nigdy też nie stosowaliśmy go po kąpieli, a ew. rano lub w ciągu dnia i tylko w okolice podpieluszkowe. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile razy go użyliśmy.
Masło pszczele Lullalove z propolisem w stężeniu 5% to największy hit spośród naszych smarowideł. Nic tak dobrze nie działa na podrażnienia odpieluszkowe u Synka, jak ono. Żadne łagodzące specyfiki, jakich próbowałam, nie łagodzą tak szybko, jak ono. Odkryliśmy je dość późno. Tzn. było u nas w domu cały czas, ale późno wpadłam na pomysł, by użyć je na Synku. Rewelacyjnie przyśpiesza gojenie się skóry, regeneruje ją, a ze względu na zawartość propolisu działa też antybakteryjnie i przeciwzapalnie.
W przeciwieństwie do wielu propolisowych smarowideł, jakie widziałam, nie jest na parafinie, a na naturalnych olejach i masłach, co ja uważam za ogromny plus. Jest tu masło shea, olej kokosowy, masło kakaowe, olej ze słodkich migdałów czy olej jojoba, więc mamy do kompletu zacny zespół emolientów. Nie jest to kompozycja nieprzyjemnie tłusta, a bardzo w punkt. Lullalove jest miękkie i trochę takie, jak na wpół roztopione masło – z tym, że nie jest to konsystencja jednorodna, ponieważ znajdują się w niej małe, okrągłe drobinki pyłku pszczelego, które nie rozpuszczają się ani nie wchłaniają. Trzeba z nimi uważać w trakcie aplikacji, żeby nie trzeć mocno ani nie masować zbyt długo i mechanicznie nie drażnić skóry szczególnie, jeśli nakłada się masło na skórę już podrażnioną, a na taką właśnie najlepiej się przecież sprawdza. Producent zaleca po chwili od aplikacji drobinki usnąć np. ręcznikiem. Ja nie widziałam takiej potrzeby i tego nie robiłam.
Masło sprawdza się nie tylko na okolice podpieluszkowe. W ciągu ostatnich tygodni zaliczyliśmy nasze pierwsze upadki, pierwsze zdarte łokcie i rozkwaszone kolanka. Gdy rana jest już zasklepiona, nie krwawi, nie sączy się itp., a jest w fazie strupka, również stosujemy na nią masło pszczele. Porównując dwa kolanka rozwalone w tym samym czasie, jedno smarowane masłem, drugie pozostawione samo sobie, można na żywo zaobserwować cudowne właściwości masła. No, polecam bardzo mocno!
Ze smarowideł mamy również, oczywiście, krem z filtrem, który wcieramy we wszystkie odsłonięte partie ciała przed wyjściem z domu. Cały czas używamy mleczka Alphanova Bebe SPF 50+. Jest to krem z filtrami mineralnymi, wodoodporny, zapewnia ochronę również przed UVA. Nadaje się i do twarzy i do ciała. Ma certyfikat Cosmos Organic.
Jest to mleczko nie tylko z nazwy, ale i z konsystencji. Jak na filtr mineralny rozprowadza się naprawdę całkiem nieźle. Miałam wiele próbek różnych filtrów dla dzieci i niestety, mało który da się nałożyć wiecznie ruszającemu się dziecku. Bo jeśli filtr ciężko sunie po skórze albo wręcz przeciwnie – rozlewa się na wszystkie strony, to kończy się albo tym, że jest nierównomiernie rozprowadzony albo tym, że ochronę przeciwsłoneczną ma zapewniona bluzka, kanapa i ubrania Mamy i Taty, a nie skóra dziecka. Alphanova jest pod tym względem według mnie dobrze wypośrodkowana – w miarę płynnie sunie po skórze, ale i nie ścieka. Bieli, ale to nic nowego przy filtrach mineralnych. Zostawia trochę różowawą poświatę, która może nie odpowiadałyby mi w kremie, jeślibym miałabym stosować go sobie na twarz, ale zupełnie mi nie przeszkadza w preparacie dla małego dziecka.
Pieluchy i pielęgnacja okołopieluszkowa
Temat pielęgnacji okołopieluszkowej właściwie w większości omówiłam wyżej. Kąpiele i ewentualnie smarowanie w razie potrzeb to była cała nasza pielęgnacja. Pieluchy to u nas była krótka historia. Mieliśmy ambitne plany stosowania pieluch wielorazowych, ale plany te nie wypaliły i używaliśmy, i nadal używamy, bambusowych pieluszek jednorazowych Bambiboo. Są stacjonarnie dostępne w Rossmanie.
Podczas zmiany pieluszki w domu do przemywania pupy używaliśmy, i nadal używamy, wacika nasączonego czystą wodą albo schłodzonym naparem rumianku lub kory dębu.
Chusteczki nawilżane u nas funkcjonowały wyłącznie podczas pobytu na zewnątrz. Sięgaliśmy po Water Wipes. W sumie nie wiem nawet, czemu, bo nie uważam, żeby te chusteczki były jakieś super. W tego typu chusteczkach zwracam uwagę na dwa aspekty – materiał, z jakiego są wykonane oraz skład esencji, którą zostały nasączone. Water Wipes są wykonane w 80% z poliestru ( na stronie producenta widnieje deklaracja, że pracują nad tym, by do końca 2020 roku chusteczki stały się w 100% biodegradowalne, ale skoro mamy czerwiec 2021, a deklaracja nadal widnieje to zakładam, że nie udało się tego planu zrealizować), a słynna esencja z wodą i ekstraktem z grejpfruta nie do końca może jest taka naturalna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. O tym, czemu tak może być, możecie poczytać TU.
No, ale w sumie jak dotąd przez 14 miesięcy życia Synka nie zużyliśmy nawet jednego całego opakowania. Zaznaczę, że producent Water Wipes zaleca zużyć je w ciągu miesiąca/ 4 tygodni od otwarcia. Dlatego, jeśli zamierzacie używać ich sporadycznie, może lepszym, choć mniej opłacalnym finansowo wyborem, będzie małe opakowanie 10 albo 28 sztuk. Ja będę się rozglądać za innymi markami. Nie mam obecnie na oku niczego, co by mi się w 100% podobało – jak materiał jest fajny ( bawełna albo bambus), to skład esencji nie przypada mi do gustu i na odwrót.
Kikut pępowiny
Zgodnie z zaleceniami otrzymanymi w szpitalu, nie pielęgnowaliśmy kikuta w żaden specjalny sposób. Nie stosowaliśmy również Octeniseptu – powiedziano nam, że nie jest to koniecznie, ale możemy, jeślibyśmy chcieli. Nie chcieliśmy, bo jak pisałam, staraliśmy się minimalizować stosowane preparaty. Dbaliśmy, by dobrze osuszyć kikut po kąpieli oraz zawijaliśmy górę pieluchy, by nie zahaczała o kikut i nie spowodowała jego przedwczesnego odpadnięcia. I tyle. Odpadł samoistnie po 3 tygodniach z kalendarzem w ręku pozostawiając po sobie słodki pępuszek.
Ciemieniucha
U nas pojawił się problem z ciemieniucha. Początkowo próbowaliśmy walczyć z nią poprzez nacieranie oliwą z oliwek z olejem rycynowym i wyczesywanie szczotką, ale niestety okazało się to niewystarczające. Wtedy, idąc zresztą za radą pediatry, kupiliśmy na próbę dwa żele na ciemieniuchę: Emotopic i Emolium. Emotopic sprawdził się u nas o wiele lepiej – jest gęstszy, więc wygodniej się go używa, a co ważniejsze po prostu lepiej u nas działał. Oba żele stosuje się tak samo – nakłada się na 30 min przed kąpielą, potem żel należy zmyć. Emotopic używaliśmy jako pierwszy, gdy ciemieniucha była naprawdę zaawansowaną skorupą. Potem co jakiś czas, gdy było widać nawrót. Stosowaliśmy również do uszu – Synek miał w pewnym momencie tendencję do gromadzenia się woskowiny w małżowinie, a Emotopic ładnie to rozpuszczał. Emolium, niestety nigdy do końca nie radził sobie ani z ciemieniuchą na główce ani z uszami. Zużyliśmy jedno opakowanie na siłę, by się nie zmarnowało.
Ząbkowanie
Ja, jak to ja, chciałam zacząć od jak najbardziej naturalnych sposobów, więc pierwszy żel na ząbkowanie, jaki zastosowaliśmy, był to Chicco. Bo pierwszy sposób, jaki w ogóle próbowaliśmy, było to masowanie dziąseł zimnym kompresem nasączonym naparem z rumianku. Raz czy dwa z samego początku nieco nam to pomogło, ale później Synek przestał na to pozytywnie reagować. Wtedy sięgnęliśmy po Chicco i on przez kilka tygodni dawał radę.
Kiedy ząbki zaczęły Synkowi mocniej dokuczać, zwróciliśmy się o poradę do pediatry i on polecił nam Dentinox, a w razie poważniejszych dolegliwości – paracetamol w czopkach. Dentinox to już żel z lidokainą, co oznacza, że działa on znieczulająco. Nie jestem przekonana do tego rodzaju specyfików. Używaliśmy go początkowo sporadycznie w bardzo kryzysowych sytuacjach, ale po czasie zauważyliśmy, że czopek w pojedynkę działa lepiej niż Dentinox w pojedynkę, a kombo Dentinox plus czopek nie działa znacząco lepiej niż sam czopek. Słowem, u nas lepiej spisywał się paracetamol.
Gdy pojawił się pierwszy ząbek, przyszedł czas na mycie go. Gdy pojawił się pierwszy ząbek przyszedł też czas na wizytę u stomatologa, którego od tamtego czasu, zgodnie z zaleceniami, odwiedzamy regularnie co trzy miesiące. Właśnie u stomatologa zakupiliśmy szczoteczkę widoczną powyżej.
Co do pasty – dentysta zostawił nam wolną rękę, choć zalecał codzienne stosowanie pasty z fluorem. My zaczęliśmy od past bez fluoru, a konkretnie od malinowego żelu Alterry i szczerze go nie polecam. Jest mdląco słodki, marze się i guzik myje. Wiem, bo wszystkie dziecięce pasty sprawdzam na sobie. Truskawkowo – malinowy Niyok był juz dużo lepszy, ale nie do końca podpasowała mi jego konsystencja – zbyt kremowa. Smak słodkawy, w kierunku kokosowego.
Bezsmakowy Jack N’Jill spisał się najlepiej i przy nim, jeśli chodzi o pasty bez fluoru, na razie pozostaniemy. Są też wersje smakowe, dla nas ten brak smaku był i jest plusem, ponieważ uważam, że nie ma sensu bombardować dziecka słodkimi smakami. Pasta ma myć zęby, a nie być smaczna. Szczególnie, że to bardzo subiektywna sprawa, co odbieramy jako smaczne, a co nie. Mój Synek jest na razie zbyt mały, by wyrazić swoją opinię na ten temat, więc mam wolną rękę. Oczywiście, początkowo mycie zębów nie było sielanką, był płacz i ( dosłownie) zgrzytanie zębów, ale nie zauważyłam, by zastosowana pasta miała najmniejszy choćby wpływ na sytuację. Teraz mycie jest już wspólnym działaniem i również nie widzę, by bezsmakowość pasty stanowiła jakikolwiek problem.
Jeśli chodzi o pasty z fluorem, pierwsza i jedyna, jaką mieliśmy na ten moment, to Elmex z aminofluorkiem dla dzieci 0-6 lat. Zawiera fluor w dawce 500 ppm. Już widzę, że będzie szalenie wydajna, bo bardzo intensywnie się pieni i na nasze 8 ząbków wielkość najmniejszego – mikro – baby – młodego – groszku to jest ilość wystarczająca, że ho! ho! Smakowo ten Elmex jest dla mnie trochę nijaki i dziwny, ale Synek nie protestuje, a to najważniejsze. Obecnie używamy na zmianę Elmex i Jack N’Jill.
Dodatkowo
Oprócz czynności pielęgnacyjnych, które opisałam wyżej, chcę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach. Zgodnie z zaleceniami położnej od pierwszych dni życia przecieraliśmy Synkowi oczy jałowymi gazikami nasączonymi solą fizjologiczną. Póki kąpiele nie stały się codziennym rytuałem, wieczorami w dni niekąpielowe przecieraliśmy również buzię, uszy i fałdki skóry. Przy uszach pomagaliśmy sobie czasem patyczkami, oczywiście tylko przy zewnętrznej części małżowiny, bez wpychania patyczków do uszu.
W miarę potrzeb obcinaliśmy też paznokcie. Początkowo było to bardzo częste, bo paznokcie bardzo szybko rosły, a moje piersi i ciało wystawione podczas karmienia na kontakt z Drapieżnikiem nie były chętne na ostre starcie. Obecnie, oczywiście, obcinamy nadal, z częstotliwością mniej więcej raz na tydzień. Obcinaczka ze zdjęcia jest genialna, ale niestety nie mogę Was skierować w miejsce, gdzie moglibyście ją kupić, bo to rodzinny zabytek.
Pewna historia
Z pielęgnacją Synka wiąże się też pewna zabawna historia. Synek od urodzenia miał na szyi pod bródką ropny wyprysk. W szpitalu powiedzieli nam, że powinien on zniknąć w przeciągu kilku tygodni. Gdy tak się nie stało, skonsultowaliśmy się z pediatra i on skierował nas do chirurga na przekucie wyprysku.
Jednak zanim trafiliśmy do chirurga, spróbowaliśmy poradzić sobie domowym sposobem, a pierwsze, co przyszło mi do głowy, to, oczywiście, był węgiel, który stosuje sama i który doskonale radzi sobie z wyciąganiem zanieczyszczeń. Na 20 min nałożyliśmy maseczkę zrobią z jednej, rozkruszonej tabletki węgla aktywnego zmieszanej z łyżeczką jogurtu naturalnego ( to dokładnie ta sama kompozycja, co w maseczce DIY, którą kładę na własną twarz i którą polecam, jeśli macie problem z zanieczyszczoną cerą). Bardzo żałuję, że nie zrobiłam Synkowi zdjęcia przed i po, bo rezultat był rewelacyjny i wyprysk zniknął bez śladu po tej jednej aplikacji.
I to już chyba cała nasza dziecięca pielęgnacja. Mam nadzieję, że niczego nie pominęłam i że coś dla siebie w tym wpisie znajdziecie.
Najnowsze komentarze