Coś do walki z zaskórnikami, coś na przebarwienia, kosmetyczne espresso i dwa cosie na podrażnienia, w tym jeden świetny również do pielęgnacji dla dzieci – tych małych jeszcze noszących pieluszki i tych większych, które już rozbijają sobie kolanka. Jeśli ten temat Was szerzej interesuje, to zapraszam TU, gdyż niedawno popełniłam wpis o pielęgnacji ( mojego ) niemowlaka. A tymczasem zacznijmy opowiadać o owych niemalże wiosennych, co wyszło całkiem nieplanowanie i przypadkiem, ulubieńcach.
Lullalove, Masło pszczele z propolisem
Nic tak dobrze nie działa na podrażnienia odpieluszkowe u mojego Synka, jak to masło. Żadne łagodzące specyfiki, jakich próbowałam, nie łagodzą tak szybko, jak ono. Odkryliśmy je dość późno. Tzn.było u nas w domu cały czas, ale późno wpadłam na pomysł,by użyć je na Synku. Rewelacyjnie przyśpiesza gojenie się skóry,regeneruje ją, a ze względu na zawartość propolisu działa też antybakteryjnie i przeciwzapalnie.
W przeciwieństwie do wielu propolisowych preparatów nie jest na parafinie, a na naturalnych olejach i masłach,co ja uważam za ogromny plus. Jest tu masło shea i kakaowe, olej kokosowy, ze słodkich migdałów czy jojoba, więc mamy do kompletu zacny zespół emolientów. Lullalove jest miękkie i trochę takie, jak na wpół roztopione masło-z tym, że nie jest to konsystencja jednorodna,ponieważ znajdują się w niej małe, okrągłe drobinki pyłku pszczelego, które nie rozpuszczają się ani nie wchłaniają. Trzeba z nimi uważać w trakcie aplikacji, żeby nie trzeć mocno ani nie masować zbyt długo i mechanicznie nie drażnić skóry szczególnie, jeśli nakłada się masło na skórę już podrażnioną, a na taką właśnie najlepiej się przecież sprawdza. Producent zaleca po chwili od aplikacji drobinki usnąć np.ręcznikiem. Ja nie widziałam takiej potrzeby i tego nie robiłam.
Masło sprawdza się nie tylko na okolice podpieluszkowe, a również na pierwsze zdarte łokcie i rozkwaszone kolanka. Gdy rana jest zasklepiona, nie krwawi ani nie sączy się, również stosujemy na nią Lullalove. Porównując 2 kolanka-jedno smarowane, drugie pozostawione samo sobie, można na żywo zaobserwować cudowne właściwości masła. Zresztą sprawdza się ono nie tylko u naszego Synka, również u mnie i u Męża na wszelkie ranki, obtarcia, zadrapania itp. Bardzo polecam!
Sapunoteka, Krem do rąk migdał & kakao
Ten gagatek Sapunoteki sprawił, że doszło do przetasowania w moim prywatnym rankingu najlepszych kremów do rąk. A nie od razu się polubiliśmy. Najpierw używałam dużej odlewki wersji lawendowej. Nie była zła, na dzień spoko, ale na noc to było dla mnie za mało. I po finiszu próbki długo ociągałam się z otwarciem tej migdałowej tuby i nie miałam na nią zbytniej ochoty, bo spodziewałam się podobnego ( czyli niezłego, ale bez fajerwerków ) działania, co po lawendzie.
Kakaowy migdał zaskoczył mnie jednak bardzo mile! Najpierw używałam go tylko na dzień, zakładając, że mam do czynienia z bliźniakiem lawendy. Nie zwracałam za bardzo uwagi na to, co się dzieje z moimi dłońmi…. Nie bez powodu, jak się okazuje, bo po prostu nie działo się nic niepożądanego i łatwo przyzwyczaiłam się do dobrego!
Potem skończył mi się krem, którego używałam na noc i zaczęłam wieczorową porą również sięgać po Sapunotekę, bo i gonił mnie termin ważności. No i w końcu stosowałam tylko Sapunotekę przez okrągłą dobę i po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że moje ręce są w fantastycznej kondycji. Nie miałam żadnego dyskomfortu, suchej skóry, popękanych kostek i nawet skórki wokół paznokci prezentowały się jakoś lepiej. I dotarło do mnie, że to jest tylko i wyłącznie zasługa tego kremu, bo niczego innego w tym czasie nie stosowałam. I tak oto w narodziła się miłość. I w moim prywatnym rankingu Sapunoteka zajęła drugie miejsce po Bemie, a Vianek, Orientana i Efiore zjechały na dalsze, choć nadal zasłużone i cenione, pozycje.
Aha, i żeby ktoś coś wyniósł z tej pisaniny. Krem jest gęsty i wygląda jak serek Almette – lekko i puszyście, rozprowadza się dobrze i płynnie, ale nie czuć w tym jego poślizgu tłustości. Wchłania się bardzo dobrze, ma satynowe wykończenie. Jest to taki mat, który wygląda ładnie i wygładza skórę, a nie podkreśla suchość. W zapachu Kakaowego Migdała przeważa … lawenda. Lekko waniliowa i z męską, szyprową nutą paczuli w tle. Krem doskonale nawilża i odżywia skórę, a moje dłonie są, skubane, wybredne i upierdliwe.
BasicLab, Serum redukujące przebarwienia ograniczenie i rozjaśnienie
Przebarwienia – w moim wypadku po trądziku hormonalnym – to serum zredukowało znakomicie. Nie był to żaden efekt wow!, ze po dwóch użyciach dajemy pięć gwiazdek, odhaczamy pozycje i lecimy dalej. Był to efekt, na który czekałam przez całą buteleczkę, czyli jakieś 2,5 miesiąca sumiennego stosowania rano i wieczorem. A czekałam cierpliwie, bo wiem, ze użyte tu substancje aktywne w większości potrzebują ok. 8 tygodni, by dać zauważalne efekty. Co nie znaczy, że i na co dzień i od ręki nie cieszyłam się już pewnymi efektami.
A propos dnia – rano pod filtr serum wjeżdżało bajkowo. Jest to rewelacyjna konsystencja – wodnisty żel, lekki i niekleisty. Rewelacyjny efekt na skórze – dobre nawilżenie, ładna świeżość, miła miękkość, zero problemow z aplikacją filtra ( z tym, że warto z kwadrans odczekać między aplikacjami). Wieczorem z aplikacją dalszej pielęgnacji czekać nie trzeba, serum się nie roluje ani żadnych przykrych upierdliwości nie funduje.
I nie ma się tu co rozpisywać – serum działa, robi swoje i jest bardzo przyjemne w użytkowaniu. Dodam jeszcze może z rzeczy technicznych, że mamy tu opakowanie z pipetą, które do tej konsystencji jest wielce trafione. Serum praktycznie nie pachnie, delikatna woń to woń użytych surowców. Za działanie rozjaśniające odpowiadają tu m.in.: takie składniki jak 10% azeloglicyny, 3% kwasu traneksamowego, 2% alfa arbutyny, niacynamid, witamina C czy ekstrakt z korzenia lukrecji.
Sylveco, Rumiankowy żel do twarzy
Pierwsza linia walki z zaskórnikami. Generalnie, jestem #teamtymiankowy, ale wersja rumiankowa zawiera 2% kwasu salicylowego, który rozpuszcza syf i pomaga odblokować ujścia gruczołów łojowych, a co za tym idzie wspomaga walkę z zaskórnikami. Dlatego ostatnio, gdy jeden paskudny filtr zamienił moją cerę w pobojowisko tak pełne zaskórników jak pustynia piasku, sięgnęłam po żel rumiankowy. Moja cera kwasy w dalszych etapach pielegnacji ( toniki, serum) znosi nienajlepiej, dlatego to właśnie myjadło ( lub ew. okazjonalnie maseczka) jest dobrym etapem, by te kwasy bez jakiegokolwiek dyskomfortu wprowadzić. Oczywiście, zawsze powinniście pamiętać, że jedna jaskółka wiosny nie czyni i jeden żel nie zlikwiduje problemu. Niemniej, że jest świetny pod każdym względem i bardzo go polecam! Jeśli chcielibyście poznać więcej fajnych, naturalnych żeli do mycia twarzy, mogę Was zaprosić TU.
Cannamea, Ochronna pomadka do ust z olejem konopnym
Pomadka Cannamea to może nie do końca „moja” pomadkowa konsystencja, bo wole formuły gęściejsze ( coś w stylu Alterry rumiankowej), a ta tu jest raczej lekka, olejowa i trochę zbyt rozlewa się na ustach i trochę zbyt szybko się ściera i zjada. Gdzieś w okolicach 3/4 opakowania nieco się też zgrudkowała, co możecie zobaczyć TU ( zdjęcie zrobione już na denku, ale sytuacja miała miejsce wcześniej). Więc lekki peelingo – masaż był gratis.
Ale pod kątem samych właściwości, cieszę się ogromnie, ze poza ochroną, zapewnia również nawilżenie i odżywienie na satysfakcjonującym moje wybredne usta poziomie. Pomadka zawiera 21% oleju konopnego oraz 25 mg CBD, które działają antybakteryjnie oraz łagodzą podrażnienia, stany zapalne, swędzenie i zaczerwienienie. U mnie o podrażnienia na ustach nietrudno, jak mi wystaje sucha skórka, to lubię ją sobie zerwać, a potem jest, co łagodzić, także pole do popisu było i popis był. Pomadka na dzień jest świetna.
Na noc odrobinę jej brakuje, by zapewnić mi szczęście, ale myśle, ze to bardziej kwestia tej olejowatości niż samych właściwości – mam wrażenie, ze gubię w nocy te pomadkę między poszewką na poduszkę, naciągniętą pod sam nos kołdrą i całowaną po kilkakroć główką Synka. Niemniej, z chęcią bym do niej wróciła i gościła ją na co dzień w swojej torebce. TU możecie poczytać o tym, jakie inne naturalne pomadki gościłam u siebie i co z tego wynikło.
Nowa Kosmetyka, Krem pod oczy Poranna kawa, wieczorne wino
To poranna kawa czy wieczorne wino? Zapachowo – kawa bez dwóch zdań. Ze słoiczka unosi się aromat świeżo zmielonych ziaren kawy. Woń tę zapewnia hydrolat kawowy i żadnych sztucznych dodatków zapachowych tu nie znajdziecie. Składowo – i kawa ( bo ów hydrolat ) i wino, bo w kremie mamy wyciąg z wina. Mamy też m.in.: olej z opuncji figowej, który nazywany jest naturalnym botoksem, wit. C i E oraz kwas hialuronowy.
Krem ma lekką, płynną konsytencję, bardzo sprawnie sunie po skórze. Jest szalenie wydajny szczególnie, że ze względu na wygodę aplikacji wskazane jest nakładać go naprawdę bardzo niewiele. Ja początkowo dawałam dużo za dużo, a wtedy krem się marze i smuży i mocno lepi przez kilkadziesiąt sekund. Nałożony z umiarem dobrze się wchłania. Najlepiej go rozetrzeć, a potem delikatnie doklepać. W trakcie wklepywania i potem przez kilkanaście sekund czuć tę jego lepkość na skórze, ale potem uczucie to zanika całkowicie.
No chyba, że się przesadzi z ilością albo z premedytacją próbuje się zrobić z niego maseczkę. Ja, oczywiście, próbowałam, bo lubię takie zagrania, ale tu to nie wypaliło całkowicie, ponieważ krem nałożony grubszą warstwą zastyga tworząc skorupkę, która osiada na skórze i rano mamy pod okiem plus parę dekad bez charakteryzacji. Oczywiście, po zmyciu tej skorupki skóra jest ładna, ale i nie bardziej ładna niż przy standardowej aplikacji.
Krem to dla mojej skóry shot espresso. Świetnie nawilża i wygładza skórę, przydaje spojrzeniu świeżości. U mnie bardzo dobrze sprawdzał się na dzień pod makijaż, korektor rewelacyjnie na nim wyglądał. Na noc musiałam dokładać kropelkę olejku na krem, ponieważ on sam nie zostawia żadnej okluzyjnej warstewki, której życzyłabym sobie na noc. Jeżeli kochacie kawę i/ lub szukacie czegoś wydajnego, lekkiego i dobrze nawilżającego, a nie potrzebujecie dużo odżywienia, warto sobie tego shota strzelić. Jeśli natomiast macie inne preferencje co do kremów pod oczy, być może uda się Wam podpatrzeć coś fajnego dla Was TU.
Herbs & Hydro, Szampon w kostce konopie
Szampon w kostce, który bardzo dobrze wpisał się w moje wymagania. Kostka ma kompaktowy kształt, zgrabny i powabny ( możecie go z bliska zobaczyć TU ) , trzyma formę prawie do końca. Dobrze leży w dłoni, dobrze się pieni już przy pierwszym myciu, piana nie ginie i w miarę sprawnie da się ją rozprowadzić na skórze. Nienarzucająco pachnie. Szampon nie robi, co prawda, nic nadzwyczajnego, co mogłabym tu jakimiś wzniosłymi epitetami wychwalać, ale po prostu dobrze spełnia zadanie, do jakiego został stworzony. Stopień oczyszczenia skóry jest dla mnie na idealnym poziomie – nie jest to rypacz, a jednocześnie nie jest zbyt delikatny i nie wymaga przeplatania z mocniej oczyszczającymi szamponami, zostawia uczucie świeżości.
Najnowsze komentarze