Miało ich nie być, ale jednak są. Ulubieńcy lipca powstali, ponieważ lipiec obfitował u mnie w recenzje na Ig, a gros tych recenzji dotyczyło kosmetyków, o których mam do powiedzenia wiele dobrego. Nie chciałabym, aby przepadły w nicości zapomnienia, dlatego postanowiłam je jednak uhonorować tym wpisem. Produktów zebrało się wiele, a i gabaryty niektórych opakowań tak spore, że nie zmieściło mi się towarzystwo na jednym zdjęciu. Stąd powyżej lipcowi ulubieńcy do twarzy, a poniżej – do ciała. Do włosów nic mi się akurat spektakularnego nie trafiło.
Aby zachować względny porządek – poniżej omawiam najpierw produkty do twarzy, potem do ciała. W obu wypadkach mniej więcej w kolejności pojawia się ich na foto patrząc od lewej do prawej.
Fitokosmetik, Rozświetlająca maska do twarzy Citrus Power
Maseczka ta jest to propozycja w płachcie. Płat jest skrojony tak sobie, generalnie jest za duży i na czole i bokami, ale przede wszystkim w dole twarzy, wiec pod nosem i na brodzie musiałam go sobie założyć na zakładkę, z pomiarów której mi wyszło, ze na brodzie płat był na mnie za szeroki o jakieś 6 cm.
Esencja jest biała i kremowa, raczej z tych gęstszych, napakowana w saszetkę bardzo hojną ręką. Pachnie, choć sztuczne, to całkiem znośnie, jakoś tak owocowo, delikatnie w stopniu umilającym aplikacje. Jako ze te esencje z masek w płacie wchłaniają mi zwykle wolniej niż sugeruje producent, to i maski też zwykle trzymam dłużej – z tą siedziałam trzy kwadranse. Przy ściąganiu wydawało mi się, ze mam jeszcze sporo esencji, ale wklepałam ją i po kilku minutach wszystko się wchłonęło. Maska nie zostawiła żadnej lepkiej warstwy.
Jeśli chodzi o efekty, nie odczułam niestety nawilżenia. Natomiast buzia wyglądała ładnie i lepiej niż przed aplikacja. Była świeża ( takie też było odczucie, nie tylko wygląd), miała bardzo ładnie wyrównany koloryt i zwężone pory. W dotyku była miękka i aksamitna. Co jest super bonusem przy obecnych temperaturach – maska delikatnie orzeźwia. Myśle, że jakby ją włożyć do lodówki, to efekt byłby fajnie podbity i podchodziłby nawet pod chłodzenie.
Bioup, Eliksir rewitalizujący Mango Energy
Obłędny mangosowy zawrót głowy w osobie. Eliksir ma śliczny, energetyzujący, żółciutki kolor, piękny tropikalny zapach i lekką konsystencję, która aksamitnie się rozprowadza. Momentami wydaje się suchy pod palcami, a potem w pewnej chwili czuć delikatną lepkość. Ona znika, jeśli aplikowało się produkt oszczędnie lub pozostaje w postaci filmu, jeśli się nałożyło większą ilość. Ja ogólnie lubię takie treściwsze wykończenia, jednak w przypadku tego eliksiru nadmiar wyglądał u mnie niezdrowo błyszcząco.
Dlatego najbardziej lubiłam stosować 2-3 krople eliksiru na dzień jako bazę pod krem z filtrem. Nakładanie większej ilości sprawiało już, że na skórze tworzył się zbyt widoczny i zbyt wyczuwalny film. Natomiast 2-3 krople na buzie i szyje dawały rewelacyjny efekt ( nawilżenie ) i rewelacyjne wykończenie ( wygładzenie, delikatnie napięcie i lekkie zmatowienie cery, a to ostatnie to rzecz szczególnie cenna przy filtrach).
Owa filmotwórczość to jest w tym wypadku bardzo dobra wiadomość, bo można ten eliksir ograć tak, jak kto lubi, i dzięki temu myślę, że może się sprawdzić i dla cer tłustych – jeśli nałożymy odrobinkę, to wtedy właśnie lekko matowi i dla cer suchych – jeśli nałożymy więcej, utworzy na skórze zabezpieczającą warstewkę. Moja mieszana cera była zachwycona tą współpracą. Podobnie jak mój nos oraz oczy, bo na elegancką butelkę ze szronionego szkła aż miło popatrzeć. Do aplikacji mamy pipetę, więc jest też praktycznie.
Cannamea, Nawilżająca maseczka do twarzy z olejem konopnym
Nawilżająca ( i nie tylko ) maseczka Cannamea jest to kremowy gotowiec, więc nawet gdybyście twierdzili, że Wam się nie chce lub że nie umiecie, to nie musi Wam nic chcieć ani nie musicie nic umieć. Odkręcacie słoiczek, wydobywacie gęsty, gładki krem i z bezproblemową łatwością aplikujecie go na buzię. Potem przez kwadrans na przemian czujecie jaskółczy niepokój albo harcują Wam w brzuszku motylki. W zależności od tego, jak grubo i na ile równomiernie rozprowadziliście maseczkę – miejscami przyschła, miejscami się wchłonęła, miejscami pozostała wilgotna. A po kwadransie z równie bezproblemową łatwością zmywacie maseczkę i…?
I jest pięknie. Skóra jest wyciszona. Jeśli były jakieś zaczerwienia czy stany zapalne, to są one złagodzone i uspokojone. Skóra jest faktycznie nawilżona, odżywiona, mięciutka i gładka jak po peelingu, a podkreślę, że przecież nic nie tarliśmy, bo maseczka jest jednorodna. Skóra jest zmatowiona, ale nie ściągnięta czy napięta. Buźka wygląda i czuje się ekstra, podobnie jak jak jej właścicielka, przynajmniej w mojej osobie.
Basiclab, Lekki krem ochronny SPF 50+
Jeden z moich ulubionych filtrów. Gdybym pisała o nim po zużyciu jednego opakowania (kończę już trzecie), to byłby post o filtrze bez skazy. Jednak w międzyczasie przyszły większe upały i okazało się, ze solo nie sprawdza się u mnie w bardzo gorące dni. W dni, kiedy temp. osiąga 35*, skóra mi się w nim poci, a filtr się waży i spływa. Chyba, że nałożę na niego makijaż, wtedy jest wszystko ok.
Pomijając temperaturowe ekstremum jest to ogólnie świetny filtr i solo i pod makijaż. Pod filtr sprawdzają się zarówno i te lekkie, wodno-żelowe formuły i te kremowe. W każdej konfiguracji, jakiej próbowałam, filtr rozprowadzał się bezproblemowo. U mnie najlepiej sprawdza się nałożenie od razu całej porcji – wtedy roztarcie filtra jest sprawne i w sumie nie różni się wiele od nakładania zwykłego, treściwszego kremu. Uważać muszę jedynie przy brwiach, bo przy końcu łuku na skroni filtr lubi mi się zebrać, a jak tego nie zauważę i dalej wcieram, to smuży i potem muszę ten obszar dodatkowo opracowywać.
Wykończenie Basiclabu nie jest tłuste, nieco lepkie, lepkość ta z czasem w znacznym stopniu ustępuje. Lepkość ta sprawia, ze podkład (a próbowałam kilka) trzyma się na Basiclab bajecznie (podkład najlepiej wklepywać gąbeczką tuż po aplikacji filtra). Filtr nie pogarsza mi wyglądu makijażu. Nie obniża też znacząco trwałości, choć czasem strefa T wymaga, by po kilku godz. ją delikatnie przypudrować (czego bym nie musiała robić nie mając filtra).
Sam filtr na mojej skórze wygląda świetnie, nie zbiera się ani nie waży. Buzia jest gładka i świetlista. To nie jest filtr z pigmentem, ale blask daje wyraźną poświatę, która przy mojej ciepłej karnacji wyglada świeżo i zdrowo. Krem nie obciąża mojej skóry i nie czuje go w ciągu dnia. Najbardziej lubię stosować go właśnie w dni bez makijażu, w duecie z lekkim serum. Mogłabym też aplikować sam filtr, bo zapewnia mi przez cały dzień względny komfort. Krem nie jest perfumowany. Zapach surowców kojarzy mi się z gumoplastikiem, na szczęście szybko wietrzeje.
Bielenda Eco Nature, Żel do mycia twarzy detoksykująco – matujący
Świetny żel do mycia twarzy za rozsądne pieniądze dostępny od ręki. Nie mogę o nim złego słowa powiedzieć, za to mam wiele dobrych, którymi chciałabym go obdarować. Od pierwszej chwili między nami zaiskrzyło. Od kiedy pierwszy raz wyciśnięta pierwsza porcja żelu wylądowała po raz pierwszy w zagłębieniu mojej dłoni. Wyciśnięta z wygodnej pompki, niezacinającej się i nieplującej. Porcja żelu odpowiednio gęstego, nie na tyle śliskiego, by uciekać, ale na tyle śliskiego, by płynnie rozprowadzać się na skórze. Porcja zelu odpowiednio się pieniącego, akurat na tyle, by móc ten produkt określić wydajnym. Porcja zelu delikatniego pachnącego naturalnym i miłym trawiasto – cytrynowym kokosem.
Po wylądowaniu: czy to na dłoni, by w pierwszym myciu usunąć preparat do demakijażu czy to na Konjaku, by w drugim myciu właściwym oczyścić skórę, robi swoją robotę skutecznie bez żadnych skutków ubocznych. Mimo ze okolice oczu należy nim teoretyczne omijać, ja go radośnie tam pchałam i nie płynęły łzy. Olejki, nawet te tłuste bez emulgatora, zmywał do cna. No, świetny jest, jak mówię, mogę go Wam serdecznie polecić. Co też i czynię.
Lilla Mai, Wygładzający balsam do ciała
Lilla Mai to idealny balsam pielęgnacyjny na lato. Spotkaliśmy się w wakacje dwa lata temu i byłam wtedy zachwycona samym produktem. Piękny, naturalny kakaowy zapach. Cudna budyniowa konsystencja, gęsta i nieściekająca. Wysoka wydajność, trochę odgórnie egzekwowana tym, że przy większych ilościach balsam nieco smuży. No i przede wszystkim wspaniałe wykończenie! Absolutnie nietłuste ani nielepkie. Aksamitno – matowe, wymarzone na wysokie temperatury, kiedy wszelkie okluzyjne formuły nie zdają egzaminu. Balsamu kompletnie nie czuć na ciele, a swoją robotę robi – skóra jest nawilżona i, dokładnie, jak głosi etykieta, wygładzona.
Dwa lata temu moje niezadowolenie wzbudzało jedynie opakowanie. Było ono plastikowe, ale to by mi nie przeszkadzało, gdyby nie szwankująca pompka wymuszająca konieczność przecięcia opakowania już w połowie zużycia. Uroku nie dodawała również łuszcząca się na etykiecie farba. Zmiana opakowania zmieniła… prawie wszystko. Obecnie balsam jest w szkle, pompka działa fantastycznie, etykieta zyskała nową jakość. Nie powiem, ze jest idealnie, bo pewnym momencie trzeba jednak pompkę odkręcić i po prostu wstrząsać opakowaniem i łapać w locie wydobywający się balsam. Innego rozwiązania nie ma, gdyż szkła przeciąć się nie da.
I jakieś resztki balsamu, naprawdę minimalne, ale jednak, pozostają na ściankach ( TU krótki filmik obrazujący sytuację). Choć chyba byłabym najszczęśliwsza widząc ten balsam po prostu w słoiczku, to mnie jednak na pewno nie zniechęci do kolejnego powrotu do niego, bo jest to gagatek przezacny. Bardzo polecam! Jeśli czujecie się niekomfortowo z większością balsamów do ciała, ten może Wam pomóc je odczarować. No i szczególnie polecam na lato czy na momenty, gdy chcecie szybko się nakremować i od razu założyć ubranie.
NatureOn, Hemp White wegańska pasta do zębów
Naturalnym Colgatem ochrzciłam tę pastę NatureOn. Jest świetna i przez nią zupełnie odechciało mi się używać Alterry, którą dotąd tak lubiłam. Ma akuratną konsystencję, gęstą i niespływającą ( gorąco i szczerze nienawidzę rzadkich past, które ciekną po szczoteczce, łokciu i kapią bezczelnie na podłogę), taką jakby kremowo – żelową ( widać ją TU ). Zostawia fajne uczucie świeżości i czystości w ustach bez wrażenia, jakbym zjadła kostkę lodu. W smaku przypomina mi pastę Ben& Anna Sensitive. Ma lekki posmak słodkości i całkowicie pozbawiona jest goryczki, która wiem, że wielu osobom przeszkadza w Alterze.
Nie udokumentowałam fotograficznie właściwości wybielających ani nie liczyłam dni z kalendarzem w ręku, ale wydaje mi się, ze podczas używania tej pasty, w bliżej nieumiejscowionym przeze mnie czasowo momencie, zębiska istotnie stały się takie jakieś jaśniejsze. Pastę można kupić stacjonarnie w Rossmannie. Zawiera fluorek sodu (1450 ppm F¯) i jest wegańska.
Blank Mydlarnia, Kwaśne cytryny masło do ciała
Dawno temu za siedmioma górami, za siedmioma lasami okazało się, ze jestem fanką dwóch rzeczy. Maseł Blank oraz cytrynowej linii Blank. Gdy te dwie rzeczy spotkały się w jednym słoiczku, powstał Sour Lemons i miłość pomnożyła się przez nieskończoność. Miałam z Sour Lemons tylko jeden problem – to nie studnia bez dna, a dno słoiczka ujrzałam zbyt szybko. Nie, żeby był niewydajny, bo wręcz przeciwnie – to tłuścioch, więc wskazane są rozsądek i umiar przy podejmowaniu decyzji o aplikowanej ilości. Po prostu on tak mnie sobą cieszył w trakcie używania, ze ciągle mi go było mało.
Bo te tu cytryny są uzależniające, bo są prawdziwie surowe, autentycznie cytrynowe, niesamowicie świeże i orzeźwiająco soczyste. Nie noszą absolutnie żadnych znamion stylu kibelkowego obecnego niekiedy w zapachach kosmetyków zbyt pochopnie nazywanych „cytrusową świeżością”. Masło ma, jak wspomniałam, tłuste wykończenie. Konsystencja jest półkrucha, lekko się rozprowadza, nie grudkuje się. Produkt działa przede wszystkim odżywczo. Jeżeli potrzebujecie intensywnego nawilżenia, warto nałożyć pod spód np. żel aloesowy.
Resibo, Superstar Body Balm
Superstar to mój letni niezbędnik już drugi rok z rzędu. Najbardziej lubię aplikować go… na noc. I to u mnie dodatkowy krok. Solo mi się nie sprawdza, bo jego właściwości pielęgnacyjne są zbyt nikłe. Nakładam go jako drugi po balsamie do ciała. Tu trzeba rozważnie dobrać balsam – żeby nie smużył, nie miał zbyt tłustego ani zbyt matowego wykończenia, bo będzie wtedy utrudniał aplikacje Superstara. Świetnie do tego duetu sprawdza się nawilżający balsam Sylveco na rozstępy. Sam Superstar nie nastręcza żadnych kłopotów aplikacyjnych. Bałam się smug i plam i trzeba, oczywiście, patrzeć, co się robi, ale wszystko się ładnie i równomiernie rozciera, balsam nie osiada w załamaniach ani nie migruje w ciągu dnia.
Superstar jest kosmicznie wydajny i chętnie zobaczyłabym go w mniejszej pojemności, bo swojej butelki używam już drugi sezon, produktu wciąż sporo, a termin ważności zaraz się kończy. Moja ilość to 5-8 pompek na jedną nogę, i to właśnie na nogi głównie go stosuję. 8 pompek na mojej bladziutkiej skórze to efekt już dość intensywnego przyciemnienia. Kolor wypada bardzo ładnie, ciepło, ze złotym blaskiem, nie jest pomarańczowy.
Natomiast z tym, ze krem działa jak filtr i wyrównuje wszelkie niedoskonałości i przebarwienia, to się nie zgodzę, bo ani siniaków ani naczynek ani śladów po ukąszeniach ani pieprzyków, no nic nie wyrównuje, nie kryje. Wszelkie niedoskonałości są tak samo widoczne, tylko ogół wygląda lepiej – skóra się wydaje gładsza, ciało szczuplejsze. Trochę taki make – up effect – też dlatego, że natychmiastowy i zmywalny.
Przynajmniej z ciała. W okolicy premiery nasłuchałam się zewsząd, ze balsam nie brudzi, ale wpadłam też na test chusteczki u @pracujewdrogerii, który jasno pokazał, ze balsam brudzi. No brudzi. Na szczęście z ubrań wszystko się spiera, ale polecam uważać na buty, torebki i tapicerki.
Najnowsze komentarze