Ulubieńcy marca i kwietnia

Zawsze, gdy piszę o ulubieńcach miesiąca, patrzę na nich i zastanawiam się, którzy z nich znajdą się w ulubieńcach roku, a którzy zostaną z czasem wyparci przez nowe jakieś odkrycia. W ostatnim czasie polubiłam wracanie do dawnych miłości i weryfikowanie, jakich je oceniam dziś. Ciekawe, czy w przyszłości wrócę do któregoś z tych tu… 

Lilla Mai, Ekologiczny szampon rozmarynowy

Rzut oka na skład tego tu rozmarynu Lilla Mai kazał mi sklasyfikować go jako szampon łagodny. I takim rzeczywiście się okazał. Bardzo delikatnie obchodzi się ze skórą głowy, a jednocześnie skutecznie domywa włosy. Radzi sobie z resztkami stylizatorów pod warunkiem, że nie są to jakieś dniami nadbudowane warstwy. Najlepiej spisywał mi się do codziennego mycia. 

Najpierw musiałam się jednak do niego przyzwyczaić. Zawsze myję głowę dwukrotnie. Przy pierwszym myciu Lilla Mai jest odczuwalnie trudniejszy we współpracy niż przy drugim –  prawie się nie pieni i gorzej rozprowadza się na włosach. Przy drugim myciu ilość piany i szybkość, z jaką ona powstaje, są już bardzo zadowalające. To znacznie ułatwia rozprowadzanie. Nadal jednak sama formuła szamponu daje stosunkowo mało poślizgu.

Poślizgu brakuje też po umyciu, gdyż włosy nie są gładkie, mają tendencję do plątania się i zdecydowanie wymagają odżywki. To jednak nie jest dla mnie minusem, bo tak czy tak, poza sytuacjami eksperymentalnymi, zawsze odżywkę nakładam. Jednak chciałam to podkreślić, gdyż brak gładkości na moich włosach, które są naturalnie bardzo gładkie, jest zjawiskiem bardzo rzadkim. Nie zauważyłam, by Lilla Mai w jakikolwiek sposób wpływał na świeżości czy objętość fryzury. Natomiast na minus muszę policzyć mu niską wydajność, bo na jedno mycie moich cienkich i niezbyt gęstych niskoporów do ramion potrzebuje 6-7 pompek.

Także jest to opcja z pewnymi wadami, ale i z cenną zaletą połączenia delikatności ze skutecznością. I o pięknym zapachu rozmarynu. W szkle z bardzo wygodną pompką, co czyni go świetną alternatywą less waste, jeśli chcielibyście ograniczyć plastik, a z szamponami w kostce Wam nie po drodze. 
 

Momme, Intensywna kuracja przeciw rozstępom

Wyznania balsamoholiczki. Przelatuje nad smarowidłami do ciała jak tornado. Bywa i tak, że nieobca mi konsumpcja 200-250 ml balsamu w dwa, dwa i pół tygodnia.  Ta tu kuracja miała tylko 150 ml, by mnie do siebie przekonać. Czy jej się udało ? Zdecydowanie tak i właściwie ta skromna pojemność kuracji jest jedyną wadą, jaką w niej znalazłam.

Muszę tu zaznaczyć ważną rzecz, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Absolutnie nie wierzę, że jakiś krem zapobiegnie rozstępom, zredukuje cellulit i silnie ujędrni. Że sam krem po prostu zrobi te cuda, gdy ja będę wcinała fast fooda na kanapie. I jeszcze, że zrobi to jedna tubka po kilkunastu smarowaniach. Nie jestem też w stanie ocenić, czy cokolwiek faktycznie działa przeciw rozstępom – musiałabym mieć dwa równoległe życia.

Ale️ oczekuję, że tego rodzaju preparat da jednak skórze coś więcej niż klasyczny balsam. I Momme to kolejny produkt, który potwierdza moją teorię, że jest to możliwe. Odczekałam po skończeniu swojej tubki kuracji, żeby zobaczyć, czy efekty, które zdawało mi się, że widziałam, nie były tylko projekcją wyobraźni i omamem. Stwierdzam, że nie były i kuracja faktycznie sprawiała, że skóra była bardziej jędrna, napięta i wygładzona. Efekty, niestety, nie utrzymały się po odstawieniu. Ale nie mam o to pretensji, bo to krem – nie skalpel, i z wielką chęcią powrócę w przyszłości do tej kuracji, żeby zrobić z niej faktyczną kurację długofalową. Szczególnie, że również pod kątem treściwej, a zarazem dobrze się rozprowadzającej formuły, delikatnego zapachu oraz dobrego poziomu nawilżenia byłam z tego kosmetyku bardzo zadowolona.
 

Savon, Mus kiwi

Kiwi i owszem, w postaci oleju w składzie, a zapach… rozmarynu. Który też, oczywiście, jest w składzie. Razem z masłem shea, olejem z pestek malin, olejkiem mandarynkowym, bergamotowym, olejkiem z drzewa sandałowego, witaminą E, spiruliną i zieloną glinką. Te ostatnie nadają musowi wiosenny, jasnozielony kolor. Nie zgodzę się natomiast po raz kolejny z tą nazwą mus i określeniem, że „ma delikatną, piankową konsystencję”. Dla mnie bardziej przypomina plastelinę, jest miękki i elastyczny pod naciskiem palca. Pod wpływem ciepła staje się oleisty, pięknie się rozciera. 

Wchłanialność tłustych formuł nie jest u mnie duża, ale to, oczywiście, zależy również od ilości, jaką się zaaplikuje. Mus się nada i do tańca i do różańca – na szybkie wtarcie mniejszej ilości i na dłuższe masowanie i miętoszenie. U mnie głównie w opcji numer dwa, z aloesem pod spód. Polecam Wam ten patent, jeśli macie poczucie, że tłuste formuły nie nawilżają dostatecznie Waszej skóry. Polecam Wam też kiwosowe smarowidło – to według mnie bardzo fajne smarowidło. Jeżeli rozmaryn to nie Wasze klimaty, to może zainteresuje Was mango? I efekt delikatnego rozświetlenia skóry? Jeśli tak, to warto sięgnąć po drugą, mangosową wersję tego musu.
 

Creamy, Young Cacacy

Gdy patrzę na większość dostępnych na rynku olejowych serum, to nie czuję, abym miała ochotę sięgać po te kosmetyki. A gdy jeszcze spojrzę na ich cenę, to już mi się kompletnie odechciewa. Ale są wyjątki i Young Cacaywedług mnie się do nich zalicza. Takimi wyjątkami były też Organic Flowers Facial Oil Whamisy z fermentowanymi ekstraktami czy naprawdę rozświetlające serum rozświetlające z Iossi. Lubiłam też owocową propozycje od Majru. 
Young Cacay to m.in.: olej konopny i olej z pietruszki ( bardzo przeze mnie lubiane również solo: olej konopny bardzo mi pomógł w okresie problemów ze zmianami zapalnymi na skórze, a pietruszka, podobnie jak marchew, ładnie rozświetla moją skórę), tytułowy olej cacay, 10% witaminy C w formie tetraizopalmitynianiu ascorbylu, koenzym Q10, kwas lipohydroksylowy oraz ekstrakty z solirodu zielnego i jaśminu. Tym ostatnim podobnież serum pachnie… ale na pewno nie mój egzemplarz. Z mojej buteleczki unosi się korzeniowa woń, charakterystyczna dla pietruszki, podrasowana jakimś czymś, co jest dziwne, ale na pewno nie jest jaśminem.  No, naturalne klimaty w każdym razie. 
Serum olejowe traktuje zawsze jak produkt o działaniu odżywczym. Stosuje jako ostatni krok wieczornej pielęgnacji. Young Cacay używałam też do masażu na zwilżoną hydrolatem skórę. Cieszę się, że to serum trafiło do mnie w pudełku Terra Botanica. Bowiem cena regularna prawie 90 zł za 10 ml raczej nie skłoniłaby mnie do zakupu w ciemno… i ominąłby mnie fajny kosmetyk. 
 

Bema, Liftingujący krem pod oczy 

Krem pod oczy to jedna z moich ulubionych kategorii do testowania. Spośród innych kremów pod oczy Bema zdecydowanie wyróżnia się konsystencją. Jest bardzo gęsta, bez spływania stoi na baczność tam, gdzie zostanie wyciśnięta, stawiając całkowity opór sile grawitacji. Jest zupełnie nietłusta, a w pierwszej chwili po wyciśnięciu na palec sprawia wrażenie kredowej. Widać też w formule drobne grudki. Widać, ale nie czuć. W czasie rozcierania na skórze wydaje się sucha i przy pierwszym przesunięciu zostawia delikatne, białe smugi. Fajnie sprawdzało mi się przy niej wklepywanie pod koniec aplikacji. Na mój gust mogłaby być jednak bardziej wilgotna. Z powodu tych upodobań formulacyjnych wolałam stosować ją na dzień niż na noc, choć w działaniu była zadowalająca na obu polach.

Była też pieruńsko wydajna. Maratony aplikowania nierzadko ilości maseczkowych, a ona nadal zipała i dyszała. To z pewnością najbardziej wydajny krem pod oczy, jaki znam. Z maseczkowaniem się z nim było natomiast tak so-so –  tzn. technicznie nadawał się do tego znakomicie, ale prawdę mówiąc nie zauważyłam, by w jego wypadku ta forma aplikacji potęgowała efekty. Efekty swoją drogą satysfakcjonujące. Muszę się zgodzić z nazwaniem go liftingującym, gdyż moje 30-letnie zmarszczki nieco się spłyciły i wygładziły, a spojrzenie przyjemnie odmłodniało. Nawilżenie i odżywienie również zapewniał bez zastrzeżeń. 
 

Organic Shop, Maska do włosów z miodem i awocado

Wieki minęły, od kiedy pisałam o jakiejś nowej odżywce do włosów. Uczepiłam się drożdżowej Babuszki Agafii jak bardzo czepialski rzep bardzo futrzastego ogona. Uwielbiam ją i długo brakowało mi też inspiracji, co by nowego w temacie odżywkowym przetestować. Sporo osób polecało/ odradzało różne wersje tych masek z Organic Shop, a że tanie, a ja lubię do włosów po taniości, to się w końcu zdecydowałam i wybrałam dwie wersje – tę oraz argan z amlą.

I z tym awocado z miodem to naprawdę dobrze trafiłam! Bardzo fajny produkt. Jako odżywka właśnie. Gęsta, zielona, lekko się rozprowadza, ma trochę taki poślizg jak silikonowe odżywki z drogerii, zapach słodkawo – maślany, typowy dla marki. Mam po tej masce gładkie i miękkie włosy, dobrze mi się rozczesują. Nie jest zbyt obciążająca, taka w punkt na co dzień. Jestem zadowolona, będę do niej wracać.
 

Hagi, Naturalny krem rewitalizujący z roślinnym kompleksem Detox

Jestem całkowicie bezkrytycznie zakochana w tym kremie od pierwszego wejrzenia. Nasza znajomość zaczęła się od próbki, która zrobiła na mnie kolosalne wrażenie.️ Sklasyfikowałam wtedy Detox jako treściwy krem na dzień.️ Przy pierwszym dotknięciu wydał mi się dość tłusty, ale wchłonął się pięknie bez pozostawiania świecącej warstwy – za to z super miękką skórą i niesamowitym poczuciem komfortu przez cały dzień. Zanotowałam też, że nie wpłynął na trwałość makijażu. I wpisałam na wishlistę z rozkoszną chmurką serduszek wkoło, żeby nie zapomnieć, jak mi się spodobał. Ale zapomnieć o nim nie sposób.

Detox celująco wpisuje się w zawiłe meandry moich wymagań odnośnie do kremów na dzień i łączy w sobie to, czego chce ja i to, czego chce moja skóra. Moja skóra lubi na bogato, wielowarstwowo i z efektami otulającymi. Ja w sumie też i na noc szalejemy sobie bez żadnego umiaru. Ale w dzień trzeba tę żądzę opanować i dostroić ją do mojego pragnienia, by makijaż zrobiony po porannych, łazienkowych szaleństwach był trwały. Żadnego włażenia w zmarszczki, warzenia się i konieczności poprawek w ciągu dnia. I tu już wjeżdża szereg ograniczeń – odpada opcja wielowarstwowa, odpadają formuły olejowe, tłuste, lepkie.
Tuż przed ograniczeniami cwałuje jednak Detox Hagi krzycząc, że można to wszystko pogodzić i jeszcze okrasić cudownym, herbacianym zapachem. Że może być bardzo treściwie, odżywczo i otulająco bez obniżenia trwałości makijażu. Moja skóra czuje się z tym kremem ultrakomfortowo, a malując się mam wrażenie, że makijaż nie leży bezpośrednio na skórze tylko na jakiejś niewidocznej poduszeczce ochronnej. Absolutny sztos! Mój kolejny ulubieniec wśród kosmetyków tej marki. Polecam też balsam mango z chią i scrub śliwkowy o pięknym, rozświetlającym wykończeniu. 
 

Olive Plus, Mydło oliwkowe z mlekiem oślim

Naturalne mydło oliwkowe z oślim mlekiem. Prosto, miło, delikatnie. W skromnej bieli, z kremową pianą, do końca w dobrej formie. Uwielbiam kostki mydła z dodatkiem mleka. Używam wyłącznie do mycia ciała. 
 

Ecospa, Hydrolat z nasion marchwi

Pokochałam na równi z olejem z nasion marchwi. Bardzo fajnie koi, łagodzi i delikatnie wyrównuje koloryt. Nie jest konserwowany, a takie hydrolaty lubię najbardziej.️ Ma certyfikat Ecocert. Miło, świeżo pachnie, trochę właśnie takim korzeniem z nutką jakby miodowej słodyczy. Atomizer daje zacną mgiełkę, więc pole do popisu w kwestii kąpieli hydrolatowych jest!

POPULARNE POSTY

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You cannot copy content of this page
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.