Ulubieńcy roku 2019: pielęgnacja twarzy

Najbardziej ulubieni ulubieńcy, czyli hity 2019 roku. Starannie wyselekcjonowane kosmetyczne dobro. Niektóre te produkty zdążyły w ciągu minionego roku zagościć u mnie kilkukrotnie, co jest faktem godnym odnotowania u osoby, która uwielbia testować nowości i powroty uważa za zbytek sentymentu. 

Miałam wiele pomysłów na kształt tego wpisu. Najpierw był plan na wybranie 12 kosmetyków – wiecie, 12 miesięcy, taka miła paralela. Potem były pomysły na jakieś złote dziesiątki, złote dwudziestki… Ale nie oszukujmy się… Rok 2019 naprawdę obfitował u mnie w testy i byłoby szkoda nie uwzględnić w ulubieńcach roku fajnego produktu tylko dlatego, że nie mieściłby się w jakiś tam sztywnych ramach. Dlatego postawiłam na free style i bez zbędnej matematyki zgromadziłam po prostu ulubieńców 2019.  Cały wpis podzieliłam na dwie części. Tutaj poczytacie o moich ulubieńcach w pielęgnacji twarzy, a w drugiej części – o perełkach do ciała i włosów.

gwiazki

 

Demakijaż i oczyszczanie

Demakijaż u mnie oznacza oleje i olejki i taki właśnie preparat chwycił mnie za serce w minionym roku. Olejek From a Friend by Ania. Papaja, marakuja, brzoskwinia, morela, owoce pequi. Prawie połowa składników pochodzi z certyfikowanych upraw organicznych. Olejek zawiera dwa emulgatory, oba certyfikowane przez Ecocert. Całość pachnie naturalnie owocowo. Mieszanka jest treściwa, taka naprawdę oleista. Nie emulguje do jakieś mlecznej konsystencji, raczej niewiele czuć tę emulgację w takcie masażu. Obecność emulgatorów bardziej można odczuć w czasie zmywania olejku, bo płynnie i lekko spłukuje się wodą. Nie powiedziałabym jednak, że spłukuje się całkowicie. Olejek skutecznie usuwa makijaż, także wodoodporny. Pozostawia skórę wyjątkowo miękką. Nadaje się również do oczu – nie szczypie, nie zostawia mgły. 
Jeśli chodzi o mycie twarzy, cztery preparaty szczególnie wydały mi się godne uwagi. Dwa żele: Purifying Facial Cleanser D’Alchemy i Citrus Vitamin C+ Energizer Fitokosmetik, myjadło ( bo żel to niewłaściwe dla niego określenie) Organic Tea Tree Deep Pore Cleansing Face Wash Dr Organic oraz ryżowa piana Iossi. Uff, jakież długie i zawiłe są niektóre nazwy! Wszystkie te produkty bazują na delikatnych detergentach, są łagodne, a zarazem skutecznie oczyszczają skórę. Żele mają świeże, owocowe zapachy, pianka pachnie lawendą.
Fitokosmetik to w tym zespole nielada gratka ze względu na cenę – ok. 10 zł/ 240 ml! Trochę się obawiałam Cocamidopropyl Betaine, która tworzy tu trio z Sodium Cocoamphoacetate i Decyl Glucoside, ale w tej kompozycji detergenty te spisały się na mojej buzi bardzo dobrze. Żel zostawiał skórę promienna, jasną, o stonowanym kolorycie, uspokojoną. Nie mam tu jednak na myśli działania rozjaśniającego. Wadą tego produktu na pewno było opakowanie – pompka niby do końca działała ok, ale plastik jest szajsowaty i pękł w górnej części przy połowie zużycia. 
Myjadło Dr Organic do żeli już się nie zalicza. Chyba krem myjący to będzie nazwa najlepiej oddająca jego konsystencję. Był bardzo wydajny – mała kulka spokojnie wystarczała do umycia buzi. Z połączenia go z wodą robi się mleczko. Potem pojawiają się jakieś zarodki piany, których nazwanie pianą byłoby mocno na wyrost. Co mnie jednak w ogóle nie przeszkadzało. Dr Organic poza tym, że dobrze myje i nie wysusza, faktycznie zmniejsza widoczność porów i lekko wyrównuje koloryt. 
Ryżowe dzieło Iossi to bezdyskusyjnie najlepsza pianka do mycia twarzy, jaką kiedykolwiek miałam! Było mi bardzo trudno znaleźć piankę, którą łączyłaby w sobie delikatność działania z lekkością a zarazem trwałością konsystencji. U Iossi piana jest puszysta jak chmurka, gęsta i zwarta. Nie znika w trakcie aplikacji zostawiając człowieka z gołymi dłońmi jako jedynym narzędziem do mycia. 
gwiazki

 

Tonizacja

Z gotowymi tonikami nieczęsto jest mi po drodze, ale bynajmniej nie znaczy to, że pomijam tonizowanie w swojej pielęgnacji. Po prostu wybieram do tego celu hydrolaty. Z hydrolatowych spotkań minionego roku szczególnie zapisały mi się w pamięci truskawka, pietruszka, mięta cytrynowa i kwiat manuka. Hydrolat truskawkowy miałam z Manufaktury Natury. To jeden z najszybciej wypsikanych przeze hydrolatów, a wszystko przez ten zapach! Truskawkowy z nutką ananasa. Świetnie mi się go używało, choć żadnych dodatkowych bonusów nie zanotowałam, ale w tak krótkim czasie niewiele da się zaobserwować.

Pietruszka i mięta zawitały do mnie od From a Friend by Ania. Mięta cytrynowa to zupełnie inne wydanie mięty i tym mnie właśnie ujęła. Nie chłodzi, bo zawiera bardzo niewiele mentolu. Nie pachnie jak klasyczna mięta – to woń herbaciana z cytrynową nutą. W działaniu ma być antyseptyczna, przeciwzapalna, łagodząca i lekko przeciwbólowa. Ma odświeżać, uspokajać, koić podrażnienia i przyspieszać gojenie, delikatnie ściągać pory bez wysuszania. Dedykowana jest do cery tłustej lub problematycznej. Ja na co dzień nie przepadam za hydrolatami, które ściągają i pory i skórę. Ten trzyma pory w ryzach, ale nie daje uczucia ściągnięcia. Faktycznie wycisza i łagodzi.

Jeszcze bardziej łagodząco i kojąco działał na moją skórę hydrolat z pietruszki. Poza tym czułam, że delikatnie nawilżał, co u mnie nie zdarza się często, a właściwie to rzadko, bo rzadko czuje, by sam hydrolat nawilżał. Zaobserwowałam też rozświetlenie cery – przez to, że pietruszka uspokaja skórę i tonuje zaczerwienia, to też wyrównuje koloryt i buzia wygląda świeżo i zdrowo. Zaskoczył mnie zapachem – dymnym, korzennym, ale przy tym suchym. Takim jakby… gęstym jakąś nieokreślonością. Kojarzył mi się z jesienią, ale nigdy wąchając go nie wpadłabym na pomysł, że to pietruszka.
Hydrolat z kwiatu manuki to dzieło Asoa. Producent pisze o właściwościach łagodzących, ściągających, regenerujących, antybakteryjnych i antyseptycznych. Tylko z tym ściąganiem się zgodzić nie mogę, bo takowego właśnie nie zaobserwowałam, co poczytuje in plus. Regeneracyjne zdolności manuki miałam natomiast okazję zaobserwować na przykładzie śladu po strupku od opryszczki, który zamiast tydzień goił się trzy dni. 
gwiazki

 

Esencje

To nowa w mojej pielęgnacji kategoria. I nieczęsta. Właściwie miałam tylko jedną taką prawdziwą esencje i była to Dance In The Rain of Roses Beloved. Była dodatkowym krokiem w mojej pielęgnacji, krokiem, który wniósł wiele – przede wszystkim bezcenne nawilżenie. Ukojenie, uspokojenie, wyciszenie i ekstra miękkość. Produkt jest lekki, prawie wodnisty, ale zostawia delikatnie wyczuwalną warstewkę na skórze. Nie żadne upierdliwe lepiszcze, tylko miłe uczucie otulenia i ulgi. Esencja tak świetnie działała na moją skórę, że trafiły się takie dni, iż nałożyłam tylko ją i serum i nie czułam potrzeby wykonywania dalszych kroków. A kosmetyczną minimalistką z natury nie jestem!

Drugim produktem, o którym chciałabym wspomnieć w temacie esencji, jest energetyzująca esencja odmładzająca Resibo. Dla mnie to był jednak bardziej lekki krem lub serum niż esencja. Bardzo dobrze sprawdzała mi się na dzień w duecie z kremem. Używałam jej w chłodne dni, ale myślę, że latem czy wiosną spisałaby się u mnie solo pod makijaż, bo jest lekka, szybko się wchłania, a przy tym nawilża, zmiękcza i dodaje komfortu. Myślę, że za tę lekkość polubią ją cery tłuste, a za to nawilżenie – cery suche.  Czego w niej natomiast nie udało mi się odnaleźć, to tego odmłodzenia i energetyzacji. 

gwiazki

 

Serum do twarzy

Tu chciałabym pokazać aż pięć kosmetyków – mam dwie propozycje bezolejowe, jedno serum w kremie oraz dwa z olejami. Pierwsze serum bezolejowe to Hialu Pure NaturPlanet. Wspominałam już o nim na blogu o tu. Wspominałam także, że trudno, moim zdaniem, mówić w tym wypadku o serum. Produkt to po prostu woda, kwas hialuronowy, glukonolakton i benzoesan sodu. Niemniej, cieszy mnie ta kompozycja, bo jest prosta i dobra. 

Druga bezolejowa opcja to C15 Bliss Beloved. Uwielbiam wszystkie sera tej marki, jakie miałam, ale C-bliss zdecydowanie najbardziej mnie uwiodło. Czego ono nie robi! Nawilża, wygładza, bardzo intensywnie przyspiesza regenerację, dodaje blasku, pięknie wyrównuje koloryt, delikatnie rozjaśnia punktowe przebarwienia po trądziku hormonalnym i ogółem nadaje cerze cudownie pupciowaty wygląd. Ma lekką konsystencję, w opakowaniu prawie wodnistą, na skórze z lepkawym wykończeniem.
Kremowe serum, które pozostanie na dłużej w mojej pamięci, to Wake-Up! Shot Alkemie. Przypomina mi esencję Resibo, choć jest bardziej treściwe i mocniej nawilżające. Ma dość lekką konsystencję, łatwo i szybko się aplikuje, dobrze się wchłania i orzeźwiająco pachnie cytrusami. Spisuje się nawet jako samodzielny produkt na dzień. Bardzo je lubiłam, ale jako preparat rozjaśniający, który miał sobie poradzić z przebarwieniami, poległo u mnie zupełnie. Spektakularne obietnice producenta o „wielowymiarowej depigmentacji” i „rewolucji w podejściu do wybielania i rozjaśniania przebarwień” u mnie pozostały bez pokrycia. Co rzeczywiście zauważyłam to, że serum energetyzuje skórę twarzy i niweluje oznaki zmęczenia. 
Pierwsze olejowe serum, które chciałabym pokazać, to Równowaga w płynie Nowej Kosmetyki. Ta marka to w ogóle jedno z moich największych odkryć 2019 roku, a to serum naprawdę zapewnia skórze niezbędną równowagę. Kiedy go używałam, nie pojawił mi się ani jeden wyprysk, bo wszystkie były od razu zduszane w zarodku – i małe wulkaniki z wysięgiem ropy i te wielkie, bolące, długodojrzewające gule. Równowaga w płynie to świetna nazwa dla tego produktu, bo przy całej tej przeciwzapalnej skuteczności serum zupełnie nie wysusza, a antybakteryjne preparaty lubią to robić. Serum jest dwufazowe, lekkie, wodniste, mało tłuste. Myślę, że w połączeniu z kwasem hialuronowym dla wielu cer to będzie wystarczający duet.
A jeśli szukacie klasycznego, olejowego serum, które nie będzie zwykłym maziakiem i czymś Was zaskoczy, to polecam zaserwować sobie ten oto rozświetlający drink Iossi. To serum naprawdę jest rozświetlające! I nie trzeba wiele na ten efekt czekać, bo u mnie już po dwóch użyciach skóra nabrała ładnego blasku. Nie spodziewałam się, a ja, muszę przyznać, nie mam problemów z jakąś specjalnie poszarzałą czy zmęczoną cerą. 
gwiazki

 

Kremy do twarzy

W zakresie kremów do twarzy mam Wam do pokazania dwa – Happy Aging Martiny Gebhardt oraz Mazidło konopne Polnego Warkocza. Oba te kremy zaliczają się do bardziej treściwych, raczej nocnych opcji lub jako kremy ochronne na zimę. Martina jest specyficznie tłusta. Natomiast ma w swej tłustości zupełnie inną konsystencję niż Polny Warkocz. Tam jest tłustość, która staje się olejowa, lekka w kontakcie ze skórą. Tu jest krem miękki i gęsty, najlepiej nakładać go punktowo. Wykończenie jest tłuste i nieco lepkie, krem wyraźnie widać i czuć na skórze, nie wchłania się całkowicie. Martina daje natychmiastowe, mocne ukojenie i za to ją przede wszystkim pokochałam. Myślę, że ten efekt docenią głównie cery suche. Ponadto świetnie odżywia, ładnie zmiękcza. Nawilża, choć nie tak silnie, jak bym chciała. 
Natomiast mazidło konopne Polnego Warkocza to propozycja kremu bez zawartości wody.  Mazidło jest tłuściutkie, gęste i zbite. Trzeba  je rozgrzać w dłoniach, by stało się oleiste i dało się rozprowadzić na skórze. Mazidło jest produktem emolientowym, czyli takim, który pomaga zatrzymać wodę w naskórku, dlatego dobrze jest nałożyć pod nie np. żel aloesowy, kwas hialuronowy czy jakieś serum bezolejowe, które tę skórę nawilży. Inaczej może się zdarzyć, że z czasem zacznie się odczuwać suchość.
gwiazki

 

Pielęgnacja oczu

Nie byłabym sobą, gdym nie poświęciła jej osobnego miejsca. Serum i dwa kremy to kosmetyki, które w tej kategorii chciałabym wyróżnić. Serum, o którym mowa, to żel pod oczy z peptydami Hydro Zen Eyes Beloved w opakowaniu ze świetnym aplikatorem w formie kuleczki. Masowanie nią skóry wokół oczu to była niesamowita przyjemność. Produkt sam w sobie jest bezolejowy, ma bardzo leciutką, prawie wodnistą konsystencje. Wchłania się w oka mgnieniu, niby jest niewidoczny i niewyczuwalny na skórze, ale zostawia na niej jakąś powłoczkę i pod makijaż się nie nadaje, natomiast z kremami dogaduje się bez zarzutu. Serum delikatnie wygładzało i liftingowało, ale bez nieprzyjemnego napięcia, a wręcz z uczuciem dodatkowego nawilżenia. Minimalizowało też cienie pod oczami i niwelowało czerwonawe, spuchnięte obwódek tworzące mi się od zbyt długiego siedzenia przy komputerze. 
Kremy pod oczy, które chcę przedstawić, to dwa przeciwne bieguny pod względem formuł. Age-Delay Eye Concentrate D’Alchemy to opcja dzienno – nocna. Ma lekką, piankową konsystencję, dobrze się wchłania, a przy tym jest treściwy. Ładnie odżywia i dobrze nawilża, lekko wygładza i zmiękcza. Dobrze dogaduje się z innymi kosmetykami. Nie roluje się, nie wchodzi w zmarszczki. Można nałożyć go cieniutko, można trochę grubiej, maseczkę też się z niego zrobi. 
Ale jeśli jesteście jak ja, fanami nocnych, kremowych maseczek pod oczy, to szczególnie powinno Was zainteresować awocado Martiny Gebhardt. To typowa opcja na noc – krem jest lepki, tłusty, bardzo treściwy i bardzo mocno odżywczy. I to właśnie świetna konsystencja do nałożenia grubszą warstwą w formie maseczki, bo dzięki swojej lepkości osiada od razu na skórze i w ogóle nie migruje. A wchłania się przez noc koncertowo i rano skóra jest niebiańsko miękka, odżywiona i napita.
gwiazki

 

Pielęgnacja ust

Pielęgnacja ust brzmi tu dość górnolotnie, a tak naprawdę chciałam pokazać jeden produkt – balsam do ust z Alteya Organics. Fantastycznie dba o usta, świetnie nawilża i odżywia. Jest masełkowaty i aksamitny, mięciutko sunie po ustach. Można nałożyć go oszczędnie, cienką warstwą, można też zaaplikować grubo. Najlepsza pomadka, jaką miałam!
gwiazki

 

Peelingi do twarzy

Jak już podstawową pielęgnacje mamy za sobą, to możemy przejść do ekstrasów, czyli peelingów i maseczek oraz kolorówki. Choć statystycznie najczęściej sięgam po peelingi enzymatyczne to pośród trzech, o których chcę teraz opowiedzieć, nie ma ani jednego stricte enzymatycznego. Co je łączy to, że są skutecznymi peelingami, czyli dobrze oczyszczają cerę. Wyciszają zmiany zapalne, zwężają pory, ujednolicają koloryt, rozjaśniają, czynią cerę miękką i gładką i dają uczucie świeżości. 

Pierwszy to opcja mieszanka mechaniczo – enzymatyczna, czyli multifunkcyjny peeling Resibo. Biała glinka, mączka owsiana i papaina. Drobinek nie ma dużo, są niewielkie, okrągłe, o bardzo łagodnych krawędziach. Dla mnie dają one taki efekt przyjemnego masowania skóry. Same w moim odczuciu niewiele zdziałają. Eksperymentowałam z nim zresztą i z pewnością ten peeling to nie tylko mechaniczne złuszczanie. Czasem wywoływał u mnie lekkie zaczerwienie, ale znikało ono samoistnie w przeciągu kilkunastu minut.
Drugi to peeling enzymatyczno – kwasowy Esito z kwasem migdałowym i papainą. Peeling jest jest białawy, półprzeźroczysty, ma konsystencje luźnego kisielu. Ona definiuje tu ilość, jaką można nałożyć, bo jak już jest za dużo produktu na twarzy, to zaczyna po prostu spływać. Po zalecanym kwadransie peeling częściowo wchłania się, częściowo zastyga, a częściowo pozostaje wilgotnym. Jeśli chodzi o efekty zaskakuje tu efekt jakby ujędrnienia, czego raczej po peelingu bym się nie spodziewała. Cera jest pozytywnie napięta, zdyscyplinowana. 

Przy peelingu numer trzy odchodzimy już całkiem od enzymów. Peel Me Tender Be The Sky Girl to peeling kwasowy w formie proszku, który po połączeniu z wodą staje się puszystą masą. Peeling lekko, niejednostajnie mrowi i poszczypuje w trakcie aplikacji i chwilę po niej. Przez jakąś godzinę po zabiegu skóra była poruszona, zaróżowiona, miejsca przebarwień stały się mocniej widoczne, pory były otwarte, syf wyciągnięty. Z czasem się uspokajała, a na drugi dzień mogłam podziwiać perfekcyjne efekty, a co najważniejsze – nie musiałam już oglądać zaskórników, bo zniknęły!

gwiazki

 

Maseczki

Maseczki goszczą u mnie zawsze, robię je często i zawsze mam kilkanaście otwartych w użyciu, bo dobieram je do aktualnych potrzeb mojej skóry. W 2019 roku najczęściej sięgałam po glinki i maski w płacie i, z jednym kremowym wyjątkiem, o takich właśnie maseczkach chcę teraz opowiedzieć. Na pierwszy ogień dwa mocne, glinkowe gotowce, czyli Orientana z imbirem i trawą cytrynową oraz maseczka Rapan. To są bardzo silnie działające maski, więc jeśli macie cerę wrażliwą to nie polecam. 

Orientana za każdym razem przez pierwsze kilka minut wprost pali mi twarz, ale nigdy nie wywołuje żadnego zaczerwienienia. Za to oczyszczenie jest dogłębne i to właściwie produkt 2w1- maseczka z peelingiem. Niby konsystencja na oko wydaje się być jednolita, ale bardzo wyraźnie czuć w niej malusieńkie drobinki, które są ostre i porządnie peelingują skórę. Moja skóra po tej maseczce była zawsze świetnie oczyszczona na każdej płaszczyźnie – drobne ogniska zapalne zgaszone, pory zwężone, całość super odświeżona. Miałam też wrażenie delikatnego ujędrnienia.
Maseczki Rapan występują w różnych wersjach, nie wszystkie miałam, ale te, które stosowałam dają w moim odczuciu podobne efekty. I podobne również do tego, co wyżej napisałam o Orientanie. Dogłębne oczyszczenie, widoczne i wyczuwalne, wygładzenie i subtelna poprawa napięcia skóry. Nie mylić pożądanego napięcia z niepożądanym ściągnięciem! Rapan nigdy nie palił mnie tak jak Orientana, ale mrowił i owszem i czasem wywoływał delikatne, samoistnie potem ustępujące zaczerwienienie.
Zupełnie inną propozycją są maseczki Miodowej Mydlarni. To sypkie kompozycje na bazie glinek do samodzielnego rozrobienia. Moja ulubiona to Green Power ze spiruliną, zielonym jęczmieniem, miodem i zieloną herbata. Jest drobno zmielona i daje jednolitą pastę, w której nie czuć żadnych drobinek. Jak na maseczkę z glinką to nawet wolno zasycha. Jest power kopniakiem dla skóry – porządnie odżywia, wspomaga regenerację, ładnie oczyszcza, rozjaśnia, poprawia koloryt i widocznie nadaje buzi świeżość. ️
Ale nie samymi glinkami żyje człowiek. Dla mnie nie ma życia bez maseczek w płacie, a właściwie to bez France Calluna Medica. Jest to dobrze skrojony płat z bezkonkurencyjnej biocellulozy – mięsisty, elastyczny, świetnie przylegający do twarzy. France jest maseczką wybielającą, która ma przede wszystkim „redukować wielkość i intensywność miejscowych przebarwień”, a także „wzmacniać nawilżenie i sprężystość skóry”. I naprawdę wszystko to robi –  redukuje przebarwienia pod kątem obszaru i koloru, sprawia, że stają się mniejsze i jaśniejsze. Nawilża, zmiękcza i nadaje skórze zdrowy sznyt. 
No i maseczka kremowa, czyli Glow Up! Alkemie. Niby 2w1 z peelingiem, jednak tu się zupełnie nie zgadzam, bo ryż i płatki róż zanurzone w tym kremie peelingu nie zrobią. Farfocle te nadają maseczce fajnego, organicznego charakteru, ale zmian ani porów nie oczyszczą, suchych skórek nie usuną. Co prawda, maseczka zapewnia skórze ogólną gładkość i miękkość, ale od peelingu oczekuje więcej. A Glow Up! to przede wszystkim dawka super odżywienia. I nazwa nie jest przypadkowa, bo glow objawia się na buźce świeżością, wyrównanym kolorytem, ukojeniem i promiennym blaskiem cery, która wygląda, jakby zjadła pyszny posiłek i najadła się do syta.
gwiazki

 

Kolorówka 

Gratuluję wszystkim, którzy dotarli aż tu. Tu będzie akurat krótko, a kolorówka to szumna nazwa, bo ja z naturalną kolorówką mam bardzo na bakier. Z kolorówką w ogóle. Używam raczej wciąż tych samych produktów i kupuje zwykle te, które już znam i mi się sprawdzają. Pewne zmiany zaszły natomiast w minionym roku na polu pomadek. Przetestowałam też kilka naturalnych podkładów, z których większość nie zagrzała u mnie miejsca na więcej niż kilka użyć, ale jeden bardzo przypadł mi do gustu. Na tyle, że zużyłam całe opakowanie i rozważam zakup kolejnego. 

Właściwie to krem BB, nie podkład, a mowa o Vianku. Zaskoczył mnie naprawdę dobrym kryciem i kolorem, który choć dla mnie i tak nieco za ciemny i zbyt różowy, w pewnym stopniu stapia się jednak z cerą i dostosowuje do jej odcienia. Doceniam w Vianku to, że szybko i bezproblemowo się aplikuje. Ja robiłam to wilgotną gąbeczką. Mocno nie polecam robić tak, jak sugeruje producent na opakowaniu, czyli wklepywać jak krem do całkowitego wchłonięcia się. U mnie efekt takiej aplikacji był katastrofalny, krem w porach i ciasto na twarzy. Nałożony gąbeczką jest w stanie przetrwać 4-5h, potem moja przetłuszczająca się strefa T zaczyna się wyglądać nieciekawie. 
Naturalnych pomadek nie przetestowałam wielu, ale Lilly Lolo zdecydowanie skradły moje serce. Designem opakowań, niewysuszającymi formułami, pięknymi kolorami. Jestem obecnie w posiadaniu dwóch – Nude Allure i Rose Gold. Nude Allure to piękny nudziak w brązie. Klasyka. Rose Gold daje z kolei trochę taki efekt, jakby nałożyć błyszczyk – mieni się ciepłym blaskiem z delikatnymi, złotymi drobinkami. 
gwiazki
I tak oto dobrnęliście do końca… części pierwszej. Nie ma lekko. Na drugą zapraszam tu.

POPULARNE POSTY

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You cannot copy content of this page
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.