Ulubieńcy sierpnia i września

Ponad połowa widocznych tu kosmetyków, to powroty do ulubieńców, i to nie pierwsze, a kolejne. Przyznam się Wam szczerze, że kiedyś nie wyobrażałam sobie, abym miała ponownie sięgać po te same produkty, bo miałam poczucie, że wokół jest tyle nowości, że mi życia nie starczy na ich poznanie i wracanie do czegokolwiek, nawet najbardziej ukochanego, uważałam za stratę czasu. Nudziło mnie to i męczyło.

Teraz moje podejście się zmieniło, jestem bardziej wybredna i mam przesyt premier. Nie wywołują już one takiego entuzjazmu, jak kiedyś, bo jest ich po prostu za dużo. Zapowiedzi nowości przejadły mi się i spowszedniały, bo czasem jest to kilka kosmetyków tygodniowo i nierzadko kręcą się wokół tych samych, modnych obecnie, surowców, rodzajów produktów itp. 

A powroty do dawnych ulubieńców są przyjemne i bezpieczne, bo wiem, czego się spodziewać, ale i w pewien sposób interesujące – ciekawi mnie, jak odbiorę te same kosmetyki i jak je ocenię z perspektywy innych potrzeb i z bagażem doświadczeń przetestowanych w międzyczasie produktów. Jeśli Wy też jesteście ciekawi, to zapraszam do lektury. 

Bema Love Bio, Regenerująca odżywka do włosów 

Pisząc o tej odżywce nie mogę, choćby marginalnie, nie wspomnieć o regenerującej masce z tej samej serii, która jest niezmiennie jednym z moich ulubionych produktów do włosowych zadań specjalnych. Nie do szybkiego użytku na co dzień, tylko jako cięższa artyleria, gdy włosy potrzebują regeneracji ( albo przynajmniej, gdy ja sądzę, że tak jest ). Maska robi mi z włosów zjeżdżalnie dla gumek, kosmyki są gładkie i lśniące, sprężyste i mięsiste jak w reklamie, takie jakby grubsze, napompowane. Więcej o tej masce możecie poczytać TU.

Odżywka pod wieloma względami przypomina mi maskę. Konsystencja ( gęsta, budyniowa, możecie zobaczyć ją TU ), zapach ( słodkawy, jakby waniliowy) i ogólnie rodzaj efektów po odżywce i masce są porównywalne z tym, że odżywka ma mniej intensywne działanie. Natomiast nawilżenie i odżywienie jest na poziomie świetnie zaspokajającym moje codzienne potrzeby. Włosy są dobrze wygładzone i dociążone, nie puszą się na długości ani nie są oklapnięte u nasady. Nigdy też nie zdarzyła mi się z tą odżywką żadna wpadka. Na pewno będę do niej wracać. Jednym minusem, jaki tu widzę, jest opakowanie, które ani urodą ani funkcjonalnością nie grzeszy, ale to już ogólnie przypadłość tej marki.

 

Eolab, Krem – maska do rąk z awocado

To był powrót do ulubieńca. I zarazem najtańszy krem do rąk ( można go kupić już 10 zł ) , który w moim odczuciu rzeczywiście ma jakieś sensowne właściwości pielęgnacyjne, a ja z moimi wymagającymi dłońmi spotykam wiele kremów do rąk, które robią całe NIC albo bardzo niewiele albo po prostu są ładnie pachnącymi i tyle. Eolab w okresie jesienno – zimowych chłodów jest już dla mnie za lekki ( testowałam w poprzednich sezonach ), ale jako krem na wiosnę/ lato jest naprawdę zacny i myślę, że jeśli Wasze dłonie nie są szczególnie marudne, to może być dla Was wystarczający przez okrągły rok.

Wiosną i latem spisywał się u mnie nawet na noc, a jako krem dzienny to w ogóle rewelacja. Konsystencja nie jest tłusta, lekka, dość wilgotna początkowo ( możecie zobaczyć ją TU ), ale krem szybko się wchłania i nie pozostawia lepkiej warstwy, co właśnie czyni go kremem świetnym na dzień. Tuż po aplikacji skóra staje się w dotyku miększa i gładsza. Nie jest to efekt wygładzającego matu, ale taka jakby półsatyna. Do tego miły zapach ( niestety, sztuczny), ale miły, trochę kwasowy, jakby borówkowy.

Nakładanie Eolabu formie maski ma jak najbardziej sens, nawet w dzień w ramach doraźnej pomocy. U mnie gruba, biała warstwa wchłania się prawie całkowicie w 10 min. Potem zostaje takie trochę tępawe, jakby gumowe wykończenie, dobrze to leciutko rozetrzeć i nieco wklepać, ale już wtedy można używać dłoni, bo one się do niczego nie kleją ani nie są tłuste ( absolutnie nie są, to w ogóle nie ten typ kremu). Za to nawilżenie i ukojenie, jakie taki masking przenosi, są nie do przecenienia, a efekt utrzymuje się nawet do kilku myć.

 

Cannamea, Olejek do demakijażu z olejem konopnym i CBD

Bardzo przyjemny i skuteczny zawodnik. Po przygodach z mleczkami, które nie radziły sobie z demakijażem, szczypały, robiły pandy, wałki z tuszu i kalały niedomytym podkładem biedne, testowe waciki Ovium, sięganie po olejek Cannamea było prawdziwą ulgą. Skuteczność 100%, brak efektów ubocznych w postaci szczypania czy robienia mgły na oczach, wygodne opakowanie z pompką i relaksujący, naturalny zapach pochodzący z użytych olejów i olejków – trochę trawiasty, trochę cytrynowy.

Olejek zawiera 30% oleju konopnego i 200 mg CBD, więc będzie świetną opcją dla cer trądzikowych, gdyż olej konopny działa przeciwbakteryjnie, przeciwzapalnie, regenerująco i gojąco. Jedyne, o czym musicie pamiętać to, by bardzo dokładnie usunąć go ze skóry szczególnie, że olejek Cannamea nie zawiera emulgatora. Więc splukanie wodą tu nie wystarczy. Ale nie musicie od razu uzbrajać się w szmatki, gąbki czy inne akcesoria. Warto po prostu dwukrotnie umyć twarz żelem i dłońmi – najpierw zebrać z grubsza olejek wraz z resztkami makijażu, spłukać, a potem ze świeżą porcją żelu poświęcić z minutę na dokładne i równomierne oczyszczenie skóry. Ja w tym drugim kroku lubię działać z gąbeczką, ale i bez niej spokojnie można sobie poradzić. Polecam ten sposób i polecam ten olejek!

 

Hagi, Naturalny balsam z masłem mango i olejem chia

I kolejny powrót do ulubieńca. Poznałam te balsamy w zamierzchłych czasach 2018 roku. W marcu tegoż popełniłam krótki post o mango, które chwaliłam za to, ze dobrze się wchłaniania i nie roluje ( wtedy miałam z tym problemy przy innych balsamach i mocno zwracałam uwagę na ten aspekt) i pięknie pachnie kokosowo, słodkawo, z delikatną, nieco ziołową, nieco cytrusową nutą ( tak, podkreślam, to nie jest zapach mango). Lubiłam też opakowanie, które wtedy miało wygodną pompkę. Najbardziej jednak cieszyła mnie skuteczność produktu w działaniu – balsam dobrze nawilżał i natłuszczał moją skórę.

Robił to wtedy, robi to i dziś. Konsystencja jest rzadka, płynna, mleczkowata ( możecie zobaczyć ją TU ) i przy pierwszym kontakcie nie zapowiada się treściwie, ale Hagi to nie jest lekki balsamik – zostawia delikatną, ochronną powłoczkę na ciele, co ja w balsamach uwielbiam, jeśli nie jest to ordynarne smalcowe etui, a w Hagi absolutnie nie jest. Także uwielbiam i polecam! W swoim życiu zużyłam co najmniej kilkanaście opakowań mango z chią. Natomiast wersja z hydrolatem pomarańczowym i olejem z passiflory nie zagrzała u mnie miejsca, bo choć w działaniu była, według mnie, zbliżona do mango i równie rewelacyjna, to zupełnie nie podpasowała mojemu nosowi. Tu więc kwestia, jakie wonie preferujecie.

Na przestrzeni tych lat zaszły też pewne zmiany w sposobie pakowania balsamu. Wyeliminowanie pompki z opakowania początkowo wywołało we mnie frustracje i kiedy wydobyta z kartoniku butelka ukazała się moim oczom, wydała mi się wprost naga. Jednak konsystencja produktu sprzyja rozwiązaniu z dziobkiem. Balsam sprawną strużką wypływa przez dziurkę. Pod koniec swego życia opakowanie stało do góry nogami i kiedy nóż kuchenny przeciął nić jego żywota, niewiele masy pozostało do zagospodarowania.

 

Be The Sky Girl, Peel Me Tender

Czyściciel od Be The Sky Girl również zagościł u mnie ponownie po dłuższym okresie niewidzenia. Peel Me Tender to peeling kwasowy. W saszetce mamy proszek przeznaczony do rozrobienia z ciepłą wodą (6 ml). Po dodaniu tejże proszek zaczyna pienić się i syczeć. Łatwo i szybko się to miesza, powstaje puszysta masa. Praktycznie nie pachnie, czasem lekko zalatuje kwaskiem cytrynowym. Który jest zresztą w składzie obok m.in.: kwasu azelainowego, migdałowego czy mocznika.

Masa bez oporów rozprowadza się na skórze, ale nie ma opcji, żeby zawartość jednej saszetki wystarczyła na twarz, szyje i dekolt. Twarz i podbródek to jest wszystko, co można z tego wycisnąć. Peeling trzymamy 2-5min, ja zwykle oscyluje wokół górnej granicy. Całość nieco zastyga, ale gąbką zmywa się sprawnie. W czasie, gdy był na skórze, peeling niejednostajnie mrowił i poszczypywał. Nie było to szczypanie rozległe miejscowo, raczej takie igiełki, jakby iskierki prądu. Jeszcze jakiś kwadrans po zmyciu lekkie ukłucia biegały mi po twarzy. Cera po zmyciu była widocznie zaróżowiona, miejsca przebarwień stały się mocniej widoczne. Po jakieś godzinie sytuacja zupełnie się uspokoiła. Koloryt się wyrównał i cera stała się jaśniejsza niż przed peelingiem. Drugiego dnia efekt się pogłębił. Skóra nie łuszczyła się w sposób widoczny, ale zaskórniki zamknięte zniknęły z policzka.

Obecnie już od dłuższego czasu, jeśli nie testuje nowości, to sięgam tylko po peelingi enzymatyczne, a najczęściej po najlepszy z e-naturalne. Jednak, gdy po wpadce z filtrem, armia zaskórników opanowała moje lico, przypomniałam sobie o BTSG. Wtedy miałam ich mniej, były to pojedyncze zaskórniki. Teraz, przy większym wysypie, nie zniknęły po jednym użyciu peelingu, ale regularne stosowanie go wydatnie, moim zdaniem, przyczyniło się do opanowania problemu. To nie jest produkt bankietowy, bo podkład zaaplikowany tuż po peelingu lekko się rozjeżdża, ale za to w kolejnych dnia mogę podziwiać promienną, oczyszczoną i rozświetloną cerę!

POPULARNE POSTY

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You cannot copy content of this page
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.