
Jak się już zorientowaliście po tytule, dziś będzie o ulubieńcach sierpnia. Bardzo mnie cieszy ich widok, bo jest tu sporo kosmetyków w szklanych opakowaniach i sporo polskich marek. Do każdego z tych produktów z chęcią bym wróciła i takie powroty zapewne kiedyś nastąpią, jak uporam się z zapasami i … z listą nowości, które chciałabym przetestować! No, ale bez przydługich wstępów – zaczynamy. Poniżej kilka słów o każdym z ulubieńców. Jeśli jesteście na bieżąco z moim Instagramem, to nie znajdziecie tu wiele odkrywczych treści.
Eolab, Szampon do włosów ultra objętość z ylang-ylang

Świetny szampon z faktycznym działaniem na objętość. Przyglądałam mu się długo, a szalę zakupu przeważyła próbka od Anuli. Spróbowałam i niemalże od razu zamówiłam, gdy zobaczyłam swoje włosy. Ładnie odbite od nasady, sypkie, lekkie i sprężyste. Dobrze, ale nie przesadnie oczyszczona skóra głowy Podoba mi się też zapach – taki świeży, kojarzy mi się z owocami oraz żelowa konsystencja – gęsta, wygodna w użyciu, z pianą w sam raz. Nie mam uwag! No mega!
From a Friend, Krem do twarzy marakuja, opuncja & acai

Marakuja, opuncja i acai to małe cudo zapakowana w elegancki słoiczek. Po jego odkręceniu dobywa się fantastyczna woń – naturalnie owocowa, tropikalna, taka … skórkowa, jędrna, wytrawna. Krem ma żółty kolor i dość lekką konsystencję, zupełnie nietłustą. Bardzo łatwo się rozsmarowuje, szybko i całkowicie się wchłania, nie pozostawia żadnej wyczuwalnej warstwy na skórze, absolutnie żadnej! Z tego powodu bardzo dobrze spisuje się na dzień pod makijaż.
Na noc też spisuje się dobrze. Dogaduje się z innymi kosmetykami bez rolowania. Nawilża i odżywia skórę. A ma do tego niezły arsenał, bo składzie jest cała masa dobroci. Poczynając od tytułowych olei i ekstraktów przez artezyjską wodę z norweskiego lodowca, hydrolaty z nagietka, malwy i czarnej porzeczki aż do kwasu hialuronowego czy witaminek. Sporo składników posiada certyfikaty.
Świetnie mi się tego kremu używało. Ten zapach sprawiał, że nie mogłam się doczekać aż przyjdzie czas aplikacji… Jedyne co, to myślę, że chłodniejszą porą brakowałoby mi w tym kremie nieco tłustości, bo lubię poczucie nakremowanej buzi, a tu, poza uczuciem nawilżenia i miękkości, po kremie ni widu ni słychu. Ale sądzę, że szczególnie cery mieszane i tłuste docenią ten efekt.
Ajeden, Peeling kawowy ze śliwką

Wiem, opakowanie nie jest estetyczne, ale dajcie temu produktowi szansę, bo skrywa w sobie bogate wnętrze. Bogate w kawę, cukier, olej z pestki śliwki, ze słodkich migdałów, jojobę, słonecznik oraz witaminę E i macerat z zielonej kawy. Kawa na spółkę z cukrem odpowiada tu za właściwości złuszczające. Te są świetne, peeling jest konkretnym zdzierakiem, a ja takie właśnie lubię najbardziej. Pod tym względem porównałbym Ajeden do Fresh&Natural – to podobny poziom peelingowania. Natomiast różnią się te peelingi stopniem natłuszczenia – Ajeden zostawia lekką powłoczkę na skórze, ale mniejszą niż Fresh& Natural. Dla większości z Was to pewnie dobra wiadomość, bo pewnie mało jest takich fanów smalcowania się jak ja. Choć muszę przyznać, że teraz latem ten lżejszy efekt bardzo mi odpowiada.
W ogóle cały ten peeling niesamowicie przypadł mi do gustu. Gdyby nazywał się peelingiem śliwkowym, byłabym zła. Ale jako peeling kawowy ze śliwką jest idealny. Kawa dominuje tu pod względem zapachu, a w tle czuć delikatnie soczystą śliwkę. Całość jest kompozycją wytrawną. Jeśli lubicie kawę, ale nie w słodkim wydaniu, to coś dla Was Ja lubię kawę w każdym wydaniu, więc to coś bardzo dla mnie.
A problem z opakowaniem jest zdecydowanie kłopotem producenta nie sklepu internetowego, ponieważ dwukrotnie kupowałam ten peeling w dwóch różnych sklepach i dwukrotnie była taka sama sytuacja, czyli produkt przybył do mnie zalany z prawej strony, a potem stopniowo cała etykieta nasiąkała tłustościami. Dodatkowo, sprawy nie polepsza fakt, że etykieta wykonana jest z dość cienkiego papieru, który pod wpływem wody łuszczy się i napisy stają się nieczytelne. Ale z drugiej strony peeling jest w szkle i bardzo to doceniam A etykieta, miejmy nadzieje, ulegnie z czasem zmianie.
Be.Loved, Esencja nawilżająca Dance in The Rain of Roses

Esencja była dodatkowym krokiem w mojej pielęgnacji, krokiem, którego zwykle nie robię, ale który, w tym wypadku, wniósł wiele… Przede wszystkim bezcenne nawilżenie. Ukojenie, uspokojenie, wyciszenie i ekstra miękkość.
W składzie trio hydrolatów różanych: z róży damasceńskiej, Centifolia oraz… białej Ponadto m.in.: ekstrakty z miłorzębu japońskiego, wąkroty azjatyckiej, kory topoli osikowej, drożdży czy aloesu, gliceryna oraz bakterie fermentowane.
Esencje stosowałam w wieczornej pielęgnacji jako pierwszy krok po toniku. Produkt jest lekki, prawie wodnisty, ale zostawia delikatnie wyczuwalną warstewkę na skórze. Nie żadne upierdliwe lepiszcze, tylko miłe, przynajmniej dla mnie, uczucie otulenia i ulgi. Esencja pachnie różami, of course, co relaksująco wpływa też na mój nos i mózg. Zapakowana jest, jak zawsze u Be.Loved, w eleganckie szkło. Ma praktyczny i wygodny atomizer, który rozpylał przyjemną mgiełkę.
Słowem, właśnie po raz kolejny zakochałam się w produkcie Be.Loved. Na pewno odtańczymy razem jeszcze niejeden taniec. Bo esencja tak świetnie działała na moją skórę, że trafiły się takie dni, iż nałożyłam tylko ją i serum i nie czułam potrzeby wykonywania dalszych kroków.
Svoje, Kremowy olejek myjący

A tutaj mamy fajną opcję produktu do demakijażu w szkle. Produkt w słoiczku jest faktycznie kremowy, przypomina pastę. Nie twardy, nie zbity, ustępujący łatwo pod naciskiem palca. Na skórze robi się z niego … olejek, a jakże! Nazwa kremowy olejek jest tu idealnie w punkt. Bez problemu rozpuszcza każdy makijaż, jaki stanie mu na drodze. Bez problemu się też spłukuje, bo jest to produkt z emulgatorem. Bez problemu, ale nie do końca – zostawia wyczuwalną powłoczkę na skórze. Mnie to jednak w ogóle nie przeszkadzało, bo olejek to mój pierwszy krok wieczornego oczyszczania i jestem przyzwyczajona do tych nawet bardzo tłustych opcji. A ta opcja w ogóle bardzo mi przypadła do gustu skuteczna, miła w użyciu i do tego ładnie pachnie, delikatnie, ziołowo, tak troszkę sianowato.
Jedyne, co w wypadku mojej wrodzonej kosmetycznej rozrzutności było wadą tego olejku to, że w tym słoiczku jest do niego łatwy dostęp i moje paluchy lubiły zanurzyć się w niego zbyt obficie, przez co w sumie był niewydajny. Ale to już moje zboczenie, bo samego produktu nie potrzeba wiele, by zrobić demakijaż.
Ze względu na konsystencję przypomina mi ten olejek pastę z Fresh&Natural. Bardzo ją kiedyś lubiłam i dobrze wspominam. Z tym, że tamta pasta była mniej tłusta i twardsza i wolniej się tamta konsystencja rozbijała. F&N nie zostawiała powłoczki na skórze, ale za to gorzej radziła sobie z usunięciem makijażu, bo dopiero drugi testowy wacik z micelem był zupełnie czysty. A przy Svoje już pierwszy! No i F&N nadawała się nie tylko do demakijażu, ale i do mycia twarzy, a Svoje to produkt stricte do demakijażu. Ogólnie myślę, że z tych dwóch produktów wolę jednak Svoje. Ze względu na to, że konsystencja lepiej współpracuje i że produkt jest w szkle. I tłustsza formuła do demakijażu lepiej po prostu trafia w mój obecny gust.
Bioleev, Mgiełka do ciała

Ultra fajna mgiełka do ciała. Kiedy psiknęłam nią pierwszy raz na rękę, napisałam o kakaowej woni: nieprzesadzonej, niesłodzonej, o szybkim wchłanianiu i gładkiej skórze w miejscu aplikacji. Piękny zapach z pewnością sprawia, że sięga się po ten produkt z podwójną radością Z czasem stwierdzam, że to takie czekoladowe kakao Niezmiennie niezmiernie celnie trafia w gust mojego nosa! Zapach nie utrzymuje się u mnie jakoś długo na skórze, byłoby fajnie, gdyby był trwalszy, ale sama aplikacja jest pyszną ucztą.
Produkt nazywa się mgiełką, ale nie wyobrażajcie sobie czegoś w stylu hydrolatowym. To nie jest konsystencja wodnista tylko oleista – bardzo leciutka, lejąca się prawie jak woda, ale z wyraźnie wyczuwalnym delikatnie tłustym finiszem po roztarciu. W składzie m.in.: olej arganowy, masło kakaowe, skwalan.
To moje pierwsze wrażenie o wygładzeniu skóry uważam po zużyciu całej butelki za trafne. Jeśli aplikować ten produkt jak mgiełkę, czyli psiknąć niewielką ilość i wmasować, to skóra robi się gładka, zarówno w dotyku jak i wizualnie. Mgiełka nadaje też skórze nieco blasku. Nie takiego z drobinek tylko takiego olejowego, mam nadzieje, że wiecie, o co mi chodzi. Ale przy tym cera nie jest tłusta, lepka, nie klei się. Jeśli skóra była sucha, jak u mnie na dłoniach, to mgiełka daje przyjemne uczucie rozluźnienia tego napięcia. Ale można sobie też z tą mgiełką poszaleć użyć ją jako produktu do masażu lub w wieczornej pielęgnacji do nasmarowania ciała. W tej ostatniej opcji stosowałam pod spód żel aloesowy.
Calluna Medica, France bio-nanocelulozowa maska rozjaśniająca

Whamisa właśnie przestała być moją ulubioną maseczką w płacie Została nią Francja! To moja trzecia maseczka Calluna Medica i w kwestiach ogólnych moje spostrzeżenia są takie same, jak przy poprzednich wersjach tych maseczek – podwójne opakowanie to przerost formy nad treścią. Sam płat jest dobrze skrojony, biocelluloza, z której jest wykonany, jest bezkonkurencyjna mięsista, elastyczna, świetnie przylegająca do twarzy. Ilość esencji skromna, ale wystarczająca. Zapach bardzo delikatny, nienarzucający się.
Francja jest maseczką wybielającą, która ma przede wszystkim „redukować wielkość i intensywność miejscowych przebarwień”, a także „wzmacniać nawilżenie i sprężystość skóry”. Jestem w ciężkim szoku, ale naprawdę to wszystko stało się to po jednym zabiegu tą maseczką. Naprawdę moje miejscowe przebarwienia były zredukowane pod kątem obszaru i koloru – stały się wyraźnie mniejsze i jaśniejsze. Do tego skóra porządnie nawilżona, miękka i z takim zdrowym sznytem. Ma też ta maseczka tę przewagę nad Whamisą, że nie zostawia na skórze żadnej rolującej się potem warstwy. No zakochałam się na zabój!
Najnowsze komentarze