
Trochę monotematyczni ci styczniowo-lutowi ulubieńcy – po dwie maseczki i dwa musy do ciała. Ale mimo że z tych samych kategorii, to produkty zupełnie różne pod każdym względem. I jak to w ulubieńcach bywa – wszystkie one mocno złapały mnie za serce.
Ajeden, Hydrolat kawowy

Ja na moją wieczorną pielęgnację czekam i uwielbiam ten rytuał. A jeśli coś mi tę radość psuje z jakiejkolwiek przyczyny… to eliminuje niezwłocznie taki czynnik. A jeśli coś mi tę radość winduje, to… no cieszę się podwójnie czy tysiąckrotnie czy przez ile tam sobie pomnożycie.
Hydrolat kawowy był takim moim czynnikiem w tym mnożeniu. Obiektywnie nie mogę wskazać jakiś spektakularnych, namacalnych korzyści, które by mi przyniósł. W działaniu był po prostu bardzo ok, spełniał bez zarzutu swoją rolę. Tonizował, odświeżał i lekko dodawał blasku. Ale dostarczył mi przy tym bardzo wiele wewnętrznej radości, nie mogłam się doczekać aż go użyje i nie było szans na rozsądne podejście do ilości oprysku.
Beloved, Purify Your Soul Honey Mask

Oczyściłam swoją duszę. Natomiast o skórze bym tego nie powiedziała. Osobiście nie przypisałabym tej maseczce właściwości stricte oczyszczających. To znaczy – buzia jest wyraźnie gładsza po niż przed, ale dla mnie to przede wszystkim maseczka silnie odżywcza. W składzie m.in.: miód, glinki, oleje z pestek śliwki, róży i rokitnika, ekstrakty z papai i mango, kurkuma czy mandarynka. Także jest, co jeść.
Maseczka przypomina miód pod względem konsystencji, koloru i zapachu. Bardziej może żółty i nieco gęstszy ( trochę mi się też kojarzy z musztardą) i lekko kwaskowo-ziołowy w odbiorze nosowym, ale obecność miodu zdecydowanie definiuje tu całość. Maseczka jest więc miodowo lepka, ale nie tłusta. Powinno się ją wmasować w lekko wilgotną skórę i przy takim działaniu lepkość owa jest mniej wyczuwalna niż przy aplikacji na suchą skórę – bo próbowałam też z aplikacją na sucho i bez wstępnego masowania, ale wtedy efekty całego zabiegu były dużo mniej satysfakcjonujące nawet przy znacznie wydłużonym czasie zabiegu. Tak czy siak w formule wyczuwalne są natomiast delikatne drobinki przypominające piasek.
Madara, Brightening AHA Peel Mask

Ogromnie mi się spodobała ta maseczka. Nie do końca jako peeling, ale bardziej jako maseczka właśnie. Choć niby w pewnym sensie efektów peelingujących nie mogę jej odmówić. Ogólnie efekty podzieliłabym tu na dwie kategorie: widoczne tuż po zabiegu i widoczne przy regularnym zastosowaniu 4-5 razy z rzędu.
Tuż po zabiegu skóra jest fajnie ujędrniona i napięta i to było pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po debiutanckiej aplikacji i rzucało mi się w oczy po każdej kolejnej. Moja cera miała też zdecydowanie wygładzoną fakturę i to podciągnęłabym pod efekty peelingujące. Była bardzo jasna, świeża i promienna, przebarwienia były uspokojone i częściowo rozjaśnione. To mnie zaskoczyło, bo czytałam opinie, że te maski są naprawdę mocne, że często wywołują podrażnienia i intensywne zaczerwienienia… tymczasem w tym wypadku u mnie efekt wprost odwrotny. Nawet przetrzymana do kwadransa Madara Peel ani razu w najmniejszym stopniu mnie nie podrażniła.
Co do efektów, jakie daje Peel z czasem – efekt ujędrnienia nie utrzymuje dłużej niż dzień, dwa. Przy regularnym stosowaniu daje się go podtrzymać, ale po odstawieniu maski skóra w ciągu kilku dni wraca do swojego naturalnego napięcia. Co do wpływu na przebarwienia – tu efekt się potęguje i utrzymuje.
Sisibee, Hipoalergiczny krem z mocznikiem 10%

Sięgając po niego codziennie wieczorem zakochiwałam się coraz mocniej i mocniej. Krem z mocznikiem 10% do skóry suchej i bardzo suchej… której… nie posiadam, bo moja jest mieszana i… no pokochała ten produkt ogromnie.
Podoba mi się, że to nasza rodzima marka. Podobają mi się szklane opakowania i skromna szata graficzna produktów. Oczywiście, podoba mi się skład kremu, a szczególnie ten mocznik, który jest jednym z moich ulubionych składników w pielęgnacji. W miarę podoba mi się zapach – delikatny, cytrusowo – różany według opisu, dla mnie może trochę zbyt trąci geranium, ale ogólnie spoko. Za to bardzo bardzo podoba mi się gęsta, zwarta, plastyczna konsystencja i wykończenie na skórze. Według opisu krem wchłania się do matu, ale z tym nie do końca się zgodzę – nie lepi się, ale to nie jest produkt stricte matujący i dający taki mat mat, jakbym się upudrowała, co dla mnie stanowi ogromny plus, bo kremów matujących nie lubię.
Dworzysk, Lawendowy mus do ciała

Mus tak puszysty, że serek Almette może mu pozazdrościć. Lawenda tak lawendowa, że nos świruje ze szczęścia. Doznania zmysłowe na najwyższym poziomie. A to wszystko dzięki mojej Adze kosmetyczny fronesis. Bo ja sama, mimo skrajnie obsesyjnego lawendowego fanatyzmu, żyłam w zupełnej nieświadomości istnienia firmy Dworzysk. Tymczasem dla miłośników lawendy to jest pozycia obowiązkowa. Tam jest wszystko, czego lawendowy maniak może zapragnąć.
Lawendowa mgiełka – u mnie do spryskiwania poduszki przed snem. Oczywiście, można też samemu wymieszać hydrolat z olejkiem i zrobić taką mgiełkę, co nieraz czyniłam, ale i ta gotowa spisała bardzo dobrze. Susz lawendowy – czyli piękne, fioletowe kwiaty. Nie wiadomo, czy nie szkoda konsumować, bo piękne… To może wrzucić do kąpieli, ozdabiać posiłki… No nie wiadomo! Więc piję! Wieczorami pół na pół z melisą dla dobrego snu. Lawenda nadaje melisie ( za którą solo nie przepadam) smakowego pazura.
No i, oczywiście, mus – niby klasyczny tłuścioch na masełkach i olejach, ale jest w jego puszystej lekkości coś, co mocno złapało mnie za serce. Pod palcami mus błyskawicznie zmienia konsystencje na oleistą, świetnie sunie po skórze, nie jest bardzo tłusty ( jak na tłuściocha, oczywiście) i, co bardzo bardzo dziwne, bo tego typu produkty praktycznie nigdy tego u mnie nie robią – nawet nieco się wchłania. Jak zwykle pod tłuściochy, daje pod niego żel aloesowy.
Be The Sky Girl, Just Say Yes! mus do ciała

Ach, jakie to przyjemne smarowidło było! Moja ukochana, idealna konsystencja serka topionego, śliczny zapach i świetne działanie z bonusem.
A z tym zapachem, to mogłam wpaść jak śliwka w kompot! Ale dzięki kochanej Sylwii z Papayashop i próbkom, jakie dostałam, mogłam powąchać wszystkie zapachy zanim zdecydowałam się na pełnowymiarowe opakowanie. I to mnie ocaliło przed nietrafionym wyborem, bo ja z opisu wybrałabym Sweet Life, gdyż lubię słodkie wonie, a tymczasem okazał się on dla mojego nosa czymś bardziej owocowym, jakby porzeczkowym, całkiem ładnym, ale nie takim, jakiego oczekiwałam od Sweet Life. Wild Forest najmniej przypadł mi do gustu i tu bym się na pewno męczyła zapachowo z dużym opakowaniem. Po pierwszym niuchnięciu zdał mi się jaśminowy, ale jak zaczęłam go rozsmarowywać, to taka klozetowa cytrynka się zrobiła jak dla mnie.
Faworytem został zdecydowanie Just Say Yes!, więc po prostu powiedziałam mu TAK! bez zbędnego krygowania się i spędziliśmy cudowne, wspólne chwile. Trudno mi jednak ten zapach opisać. Moim zdaniem jest najdelikatniejszy ze wszystkich, taki nieoczywisty. Czuje tu trochę jaśmin, trochę coś lekko słodkiego… dla mnie ta kompozycja jest piękna.
Wszystkie musy są cudownie maślane i pięknie się rozprowadzają. Nie znajduje jednak w tej konsystencji uprawomocnienia nazwy mus, bo to nie są formuły lekkie czy puszyste. Masło wydaje mi się bardziej adekwatną nazwą. Na skórze czuć, że są to produkty treściwe. Nawilżają i odżywiają. Zostawiają lekką powłoczkę… piękny zapach… i subtelny blask. Subtelny! Ciało się elegancko mieni. A nie, jak to czasem bywa, gra rolę przemytnika brokatu z opakowania na pościel i piżamę…
Natural Secrets, Peeling kawowy z pomarańczą i imbirem

Bardzo bardzo fajny peeling. Może nie czysto kawowy, bo jak widzicie jest i cukier, ale to kawę głównie widać i czuć. W zapachu lekko pobrzmiewa też pomarańcza. Choć przy wąchaniu produktu w opakowaniu się na to nie zapowiada, to w czasie rozprowadzania go na skórze wytrawna, skórkowa pomarańcza daje o sobie znać.
Przy pierwszym rzucie oka po otwarciu opakowania może się zdawać, że peeling będzie tłusty, bo naszym oczom ukazuje się małe, olejowe jeziorko. Jednak to jest złudne wrażenie. Peeling bynajmniej nie należy do tłuściochów. Istotnie, miałam wrażenie, że pierwsza połowa słoiczka była tłustsza niż druga ( co nie znaczy tłusta), ale to raczej kwestia tego, że niezbyt dokładnie rozmieszałam produkt po otwarciu. A nie zrobiłam tego zbyt dokładnie z tego powodu, że peeling jest dość zbity. Z jednej strony to źle, bo trudniej się go wyciąga i zdecydowanie warto mieć do tego celu łyżeczkę albo szpatułkę, ale z drugiej dobrze, bo wyciągałam go dzięki temu mało i był chyba najbardziej wydajnym peelingiem w mojej kosmetycznej historii.
Komentarz o “Ulubieńcy stycznia i lutego”
Ciekawe kosmetyki, przyznam szczerze, że żadnego z nich nie miałam. Tym bardziej mnie interesują Twoje opinie, z pewnością przetestuje chociaż jeden z nich 🙂