Ulubieńcy stycznia

Kosmetycznie przywitałam rok 2021 z przytupem. Wróciłam do ulubieńca, który bez wątpienia dalej dzierży u mnie tę statuetkę. Poznałam nowość, która mnie zaskoczyła i do której w ciągu miesiąca wrócić już zdążyłam parokrotnie. Skonsumowałam deser budyniowy z rurkami waflowymi. A żeby nie było tak różowo, przetestowałam też Internetowy hit, który u mnie wcale aż takim hitem się nie okazał, choć jednak się tu znalazł, więc coś jest na rzeczy…

Whamisa, Olejek myjący Organic Flowers Cleansing Oil

A mowa właśnie o tym olejku myjącym z Whamisy. Olejku, który jakiś czas temu zrobił furorę na naszym polskim poletku, natomiast według mnie obecnie na rynku można znaleźć wiele równie ciekawych produktów i nie ma się czym tu specjalnie podniecać. Dlatego zastanawiałam się, czy powinien się w ogóle w tych ulubieńcach znaleźć, ale w sumie miło mi się go używało, bo nie jest to zły produkt, choć nie pozbawiony istotnych wad. 

Jest to olejek z emulgatorem, który emulguje w try miga. Po wyciśnięciu na dłoń wydaje się jak woda – tak wygląda i tak się zachowuje, jest rzadki i chlupoczący, leciusieńki i aksamitny, jakby silikonowy. Moment przejścia w emulsje to sekunda, gdy o naszą świadomość ociera się fakt, że przecież istotnie mamy do czynienia z olejkiem. Po tej sekundzie znów jesteśmy w erze nieświadomości, a w zagłębieniach skóry wiją się już białe strużki. Ta lekkość ma swoje wady i zalety. Mimo że lubiłam stosować ten olejek, to jak się tak nad nim zastanawiam, to dla mnie wady jednak? chyba? przeważają. Przede wszystkim olejek jest bardzo niewydajny. Emulsja, która z niego powstaje jest miałka i muszę sporo olejku wziąć, by czuć produkt pod palcami i efektywnie usunąć makijaż. Z tego też powodu zdecydowanie wolałam aplikować Whamisę na suchą skórę, bo w formie olejku lepiej mi się jej używało i była wydajniejsza ( choć nadal wydajność oceniam na minus).

Zaletą lekkości jest brak lepkości i tłustości, które wielu osobom przeszkadzają w pomyśle demakijażu jakimkolwiek olejkiem. Mnie jednak tłustość by nie przeszkadzała. Jakie więc widzę tu zalety? Zapach!  Herbaciany, Whamisowy. Dlaczego oni nie robią takich perfum? Skuteczność, bo z każdym makijażem olejek sobie radził. Brak mgły na oczach. Na pograniczu jest opakowanie – pompka to jedno z moich ulubionych rozwiązań, ale ta od początku miała tendencje do zacinania się i plucia jak rzygający kot.

 

Beloved, Summer in Europe wielozadaniowa emulsja truskawkowo – malinowa 

Looking for the summer. Bardzo adekwatnie do śniegu za oknem! Lato objawiło mi się w środku zimy w osobie malinowo- truskawkowej emulsji oczyszczająco – peelingującej Beloved. Którąż to jestem niezwykle oczarowana. Mamy tu emulsję na bazie miodu z mączką owsianą, glinką kaolinową, malinami, truskawkami, lnem, grantem i witaminą C. Wszystko to daje konsytencję (i kolor) trochę rozrzedzonego miodu z drobinkami. Jeśli teraz łapiecie się za głowę myśląc miód? przecież tego się nie zmyje…, to spieszę Was uspokoić – spłukuje się wodą całkowicie bezproblemowo. Ale nawet gdybym musiała się trochę pomęczyć ze zmywaniem emulsji, to i tak byłabym nią zachwycona, bo kilkakrotnie uratowała mnie z opresji. Działała super uspokajająco i łagodząco, zmniejszała podrażnienie, swędzenie i zaczerwienie skóry. I nawet nie mówię tu o takim „codziennym” podrażnieniu np. po jakimś zastosowanym kosmetyku, ale o sytuacjach wyjątkowych.

Gdy dostałam wysypki od poszewki na poduszkę wypranej w proszku, na który mam alergie, i miałam ochotę zetrzeć sobie twarz na tarce do sera, emulsja przyniosła niebiańską ulgę. Również, gdy czułam rodzącą się opryszczkę i charakterystyczne dla niej lekko piekące swędzenie, emulsja przychodziła z pomocą nie tylko niwelując przykre doznania, ale i ewidentnie hamując rozwój paskudztwa (a w erze noszenia maseczek ochronnych mam z opryszczką naprawdę spore przeboje). Także ja głównie używałam emulsji w formie maski albo w porannej pielęgnacji w formie łączonej-najpierw do odświeżenia twarzy po nocy, a potem zostawiałam jeszcze na kwadrans. W ekstremalnych wypadkach trzymałam ją nawet pół godz. Do peelingów emulsji nie zaliczam, bo drobinki są dla mnie z kategorii masujących.

Do swoich ulubieńców zaliczam ją natomiast niewątpliwie! Jest przyjemna w użytku (i bardzo wydajna), pięknie pachnie (miodowo – owocowo), a co najważniejsze – działa! Miałam jedynie problemy z niedozującą pompką, ale nie będę tu się nad tym rozwodzić, bo w międzyczasie pompki zostały zmienione. Jeśli trafiliście na te niedziałające… możecie mi odstąpić emulsje. Usiądę koło świstaka i będę wędką wyławiać każdą kroplę tego drogocennego specyfiku. 

 

Hagi, Naturalny krem odżywczy z gardenią i rabarbarem

Mogę chyba śmiało stwierdzić, że kremy Hagi to moje ulubione kremy na dzień, ponieważ wzorowo łączą w sobie moje, jak się okazuje tylko pozornie sprzeczne, upodobania i pragnienia. Rabarbar nie pobił Detoxu, w którym byłam bezwarunkowo zakochana, ale również spisywał się u mnie bardzo dobrze. Rabarbar to, według mnie, lżejsza odmiana Detoxu. Lżejsza, ale mimo wszystko Rabarbar moim zdaniem też do lekkich nie należy. To nadal dość treściwa propozycja, która otula skórę, choć robi to w mniejszym stopniu niż Detox. Formułę ma bardzo podobną do Detoxu, czyli jest to dość gęsty krem, który początkowo wydaje się tłusty, ale dobrze się rozprowadza, a po wklepaniu również dobrze wchłania.

Zastanawiałam się, czym Rabarbar pachnie, bo pachnie cuuuudownie, słodko, jakby waniliowo, ale delikatnie i bez przesady. Okazuje się, że pachnie różą i gardenią thaitańską. I okazuje się, że ja kocham gardenię thaitańską. Odnalazłam ją też w budyniowym peelingu Hempking, o którym niżej. 

 

Hempking, Budyniowy peeling do ciała

Tahitański deser budyniowy z rurkami waflowymi. Czyli duet gardenii z wanilią, który zostanie w mej pamięci na długo i to nie tylko ze względu na absolutnie obłędny zapach. Zapach iście waflowy. Ciepły i kruchy. Słodki, ale nie wanilia jest tu na pierwszym planie. Zapach idealnie zimowo otulający, wyrazisty, a zarazem miękki i maślany.

Peeling to SPA, a SPA to relaks duszy i ciała. Dusza już się zrelaksowała, sprawdźmy, jak się ma ciało. A ciało jest pachnące, gładkie i miło otulone. Peeling to produkt cukrowy, drobnoziarnisty. Kiedy zaczęłam go po raz pierwszy używać, pomyślałam, że to peeling solny – tak drobne i gęsto usiane są tu kawałeczki cukru. Ale gdy przejechałam dłonią z peelingiem po lekko zranionej skórze i nie odczułam pieczenia, przypomniałam sobie, że przecież on jest cukrowy!

Dobrze złuszcza martwy naskórek, wyczuwalnie wygładza. Pod kątem mocy peelingowania zaliczyłabym go zdzieraków ze średniej półki. Raczej, nawet przy długotrwałym i intensywnym masowaniu ( o które nie trudno – w tej waflowej chmurze łatwo się zapomnieć) nie widzę tu możliwości porysowania skóry czy poranienia się. Peeling zalicza się w mojej ocenie do tych tłustszych, zostawiających na skórze konkretną warstewkę, co uważam za plus, ponieważ jestem fanką takiego treściwszego wykończenia peelingów. Po zabiegu mogę nałożyć jakiś lekki ( czytaj: za lekki solo) balsamik ( tak, ja się kremuje nawet po tłuściochach) i gotowe.

W zadumę wprawia mnie etykieta. Chciałabym się na nią powściekać, bo łuszczy się pod wpływem wody, przez co słoik traci na wyglądzie, a zrolowany papier gdzieś tam się poniewiera. Ale przynajmniej nie ma tu folii, a mam wrażenie, że ciężko jest złapać w tym temacie wszystkie sroki za ogon i zrobić to i ładnie i trwale i eko.

 

FaceBoom, Rozświetlająco – nawilżająca maseczka w płacie

To jest właśnie ten ulubieniec, który mnie zaskoczył i do którego zdążyłam już parokrotnie wrócić. Zaskoczył mnie, bo, choć jestem łasa na maski w płacie i bardzo chętnie je testuje, zazwyczaj mnie rozczarowują, gdyż nie robią wiele, a często wręcz nic. Tu działanie jest świetne. 

Sam płat też jest naprawdę fajny, jeśli chodzi o kształt i wielkość to wprost idealnie dopasowany do mojej, tu muszę zaznaczyć, że dość wąskiej, twarzy. Esencji jakoś przeogromnie dużo nie jest, ale starczyło na ogarnięcie poza facjatą jeszcze szyi i dekoltu. Esencja z płata nie wchłonęła mi się całkowicie po kwadransie maseczkowania. Wklepałam ją potem co nieco i zostawiłam swojemu losowi. Początkowo skóra się lekko świeciła i lepiła, ale po pół godziny te objawy ustąpiły. Efekt tego całego zabiegu niesamowicie mnie zaskoczył, ponieważ moja skóra faktycznie odczuła solidne nawilżenie. Rozświetlenia ani grama. Ale nawilżenie super. Za pierwszym razem maskę zrobiłam rano i nie miałam potrzeby kremowania się przez cały dzień. Potem zastosowałam ją wieczorem przed wieczorną pielęgnacją i dzięki masce tę pielęgnację mocno tego wieczoru ograniczyłam i poprzestałam na dołożeniu kremu. 

Na marginesie radości mojej skóry pozostaje ból oczu, gdy patrzę na ten landrynkowy, biało – różowy design oraz lekkie niezadowolenie nosa, który się wierci czując mocny zapach. Choć z tym zapachem i tak nie jest źle, bo po pudrze enzymatycznym tej marki miałam spore obawy. Ale i na marginesie maska zgarnia u mnie pewien plus, mianowicie za opakowanie – brak kartonika, w środku brak zbędnych wypełniaczy tylko sam płat. Lubię taki minimalizm. I lubię tę maseczkę

Kneipp, Balsam do ust czarny bez 

Opakowanie łączy w sobie walor estetyczny z funkcjonalnością i odrobiną ekologii. Przykuwające wzrok, oryginalne i eleganckie. Dobrze leży w dłoni, nie wyślizguje się, a nawet powiedziałabym, że jest bardziej stabilne niż klasyczne sztyfty. Zamykane jest na klik, który pracuje płynnie, ani razu nie zdarzyło mu się przypadkowe otwarcie. Połowę plastiku okala naturalny korek, a zewnętrzny kartonik wykonany jest częściowo z włókien trawy. Podobno plastik ma być całkiem eliminowany z tych opakowań i pomadki, które będą produkowane w tym roku, mają być zrobione z bardziej przyjaznego środowisku komponentu.  Zacne plany.

Wnętrze również w mojej ocenie zacne. Pomadka pachnie ziołowo, Mąż mówi, że rosołem. Ja mam dużą tolerancje na tego typu zapachy, także nie narzekam. Pomadka nie jest ani za gęsta ani za rzadka, ma gładką konsystencję i dobry poślizg. Całkiem nieźle nawilża moje usta w tym trudnym temperaturowo okresie. Myślę, że w cieplejsze dni jako pomadka dzienna spisywałaby się na medal, o czym się z wielką chęcią przekonam w najbliższym sezonie wiosenno/ letnim.

Orientana, Naturalny eliksir do skórek i paznokci

Powrót do ulubieńca. Tak jak prognozowałam pisząc w maju zeszłego roku recenzje tego eliksiru – jesienią powracają moje problemy z suchymi skórkami i jesienią wróciłam do tego eliksiru. Nie znam w ogóle w kategorii pielęgnacji skórek żadnego innego godnego uwagi preparatu. Te, które widziałam, to są zwykle olejki, które niewiele mi pomagają, bo nie samego natłuszczenia i odżywienia potrzebuje. Eliksir również nawilża i w ogóle sprawia, że stwardniałe skórki stają się miększe i gładsze, rzadziej się zadzierają i nie sterczą. Szczególnie te boczne skórki, bo z nimi mam największy problem i najtrudniej mi z nimi dojść do ładu.

Także nadal jestem bardzo zadowolona z działania tego eliksiru i bardzo go polecam! Do tego ma wygodny aplikator, przyjemną, żelową konsystencję i ładny zapach. Również na plus, że nie tłuści wszystkiego dookoła jak olejki, więc mogę go stosować również w ciągu dnia. Generalnie, z regularnością stosowania w tym przypadku nie jest różowo. Tzn. stosuje, jak sobie przypomnę albo jak stan skórek mi przypomni. Czasem parę razy w ciągu dnia, czasem tylko na noc, czasem zapomnę na o nim na kilka dni. Wiadomo, że systematyczność to podstawa sukcesu, ale nawet jednorazowa aplikacja przynosi w pewnym stopniu ulgę i poprawę.

 

Asoa, Krem – maseczka do twarzy algi morskie 

Wow! Po prostu wow! i miłość od pierwszego użycia. To, jak skóra po niej wygląda! I jak się czuje! Odświeżona, nawilżona, odżywiona, gładka, miękka, taka zdrowa, uspokojona i rozświetlona, rozluźniona, a zarazem napięta, zebrana w sobie jak salutujący żołnierz. No rzućcie mi jakiś pozytywny epitet opisujący skórę, a jestem pewna, że będzie tu pasował! Szczególnie tym nawilżeniem jestem zachwycona, bo trudno mi je w maseczkach znaleźć, odżywienie mnie częściej satysfakcjonuje, a nawilżenia zazwyczaj czuje niedosyt. Tu nie ma mowy o jakimkolwiek niedosycie. Moja skóra jest tak nasycona, że jak zrobię maseczkę rano, to, jeśli nie mam w planach robienia makijażu, mogę sobie w ogóle odpuścić aplikacje kremu. Jak zrobię maseczkę wieczorem, to automatycznie redukuje moją wieloetapową pielęgnację. I rano dalej mogę podziwiać kondycję skóry. Nie jest to efekt z kategorii „znajdź mnie, jeśli potrafisz”, gdzie od pierwszej sceny wiadomo, że nie potrafisz, choć byś chciał. 

Jeżeli maseczka ma być spa dla ciała i umysłu, to tej brakuje tylko pięknego zapachu, który relaksowałby mój mózg. Bo nie jestem w stanie docenić starań zamaskowania algowego smrodku – to dalej jest algowy smrodek tylko czuć, że próbowano go zamaskować, notabene, jak dla mnie, po prostu innym smrodkiem. Za to formuła jest świetna – gęsta, wilgotna i niezasychająca na skorupę, łatwo się zmywająca, wydajna. No zdenkowałam już dwa opakowania, także niech to będzie najpełniejszy wyraz mojego nad tą maseczką zachwytu.

POPULARNE POSTY

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You cannot copy content of this page
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.