Ulubieńcy września

Wiem, że ulubieńcy to jedne z Waszych ulubionych postów na moim Instagramie, dlatego będzie to również seria pojawiająca się regularnie na blogu. Ulubieńcy września wyjątkowo obfitują w maseczki, ale znalazło się i coś do ciała i coś do włosów. Jeśli kojarzycie ulubieńców sierpnia, to możecie zauważyć, że niektóre marki się u mnie powtarzają. Cóż, no mam swoje preferencje. I bardzo mnie cieszy, że znów przeważają tu kosmetyki naszych rodzimych producentów.

From a Friend, Hydrolat z mięty cytrynowej

Wiem, że większość osób uwielbia taką klasyczną miętę i lubi ten efekt chłodzenia, ale ja nie znoszę i omijam większość rzeczy z miętą w obawie o nieprzyjemne doznania termiczne. Jednak mięta cytrynowa to zupełnie inne wydanie mięty i tym mnie właśnie ujęła. Nie chłodzi, bo zawiera bardzo niewiele mentolu. Nie pachnie jak klasyczna mięta – tu jest woń taka cytrusowa z naciskiem na cytrynową, orzeźwiająca, z owszem lekką nutą mięty, ale w takim łagodnym, herbacianym wydaniu. Herbata z cytryną, to jest to, co mi przychodzi na myśl, jeśli miałabym tez zapach do czegoś porównać. Mogłabym się w tym kąpać. Co zresztą poniekąd robiłam, psikając sobie na twarz prysznicowe ilości Używałam tego hydrolatu tylko do tonizowania, bo przyjemność z tego była tak ogromna, że szkoda mi było stosować go inaczej. 

W działaniu mięta cytrynowa ma być antyseptyczna, przeciwzapalna, łagodząca i lekko przeciwbólowa. Ma odświeżać, uspokajać, koić podrażnienia i przyspieszać gojenie, delikatnie ściągać pory bez wysuszania. Dedykowana jest do cery tłustej lub problematycznej. Ja, jako posiadaczka cery mieszanej, jestem z działania mięty cytrynowej bardzo zadowolona. Na co dzień nie przepadam za hydrolatami, które ściągają i pory i skórę. Ten trzyma pory w ryzach, ale nie daje uczucia ściągnięcia. Faktycznie wycisza i łagodzi. 

Hydrolat ten konserwowany jest certyfikowanym przez EcoCert fermentem z rzodkwi. Atomizer rozpyla równą mgiełkę, opakowanie jest eleganckie i wszystko jest cacy. 

4szpaki, Peeling rozmaryn i konopie

Rozmaryn to jeden z moich ulubionych ostatnio zapachów. Ten jest taki, jakbym sobie życzyła – intensywny, soczyście zielony. On ma niby być rozmarynowo-pomarańczowy, ale szczerze, pomarańczy tu nie czuję. Jeśli już, to coś delikatnie cytrynowego w tle… jednak bardziej coś, co daje takie wrażenie świeżości i lekkości niż konkretnie jakieś owocki. 

Ale summa summarum zapach podoba mi się bardzo. I nie tylko zapach, bo cały peeling bardzo mi się spodobał, podobnie jak wcześniej Róża z Baobabem, którą miałam dawno temu. Te peelingi są podobne do siebie pod względem konsystencji gęste, zwarte, takie niemal pasty. Oba są cukrowe, peelingują podobnie, czyli bardzo dobrze, ale nie są to jakieś kosmiczne zdzieraki. Różnią się natomiast stopniem natłuszczenia. Rozmaryn jest według mnie dużo bardziej tłusty niż róża. Co mnie, fanki smalcowanka, bynajmniej nie smuci.

Orientana, Maseczka imbir i trawa cytrynowa

Fantastyczna maseczka! A rzadko to mówię w przypadku tej marki. Tak naprawdę albo jakiegoś kosmetyku Orientany nie znoszę – jak hydrokuracji z kurkumą czy masła liczi -albo od razu uwielbiam i wskakuje on na pozycje hitu. Takimi moimi hitami są tonik do włosów oraz krem do rąk. No i teraz ta maseczka. A skusiłam się na nią tylko i wyłącznie dlatego, że Anula bardzo ją chwaliła. Obawiałam się zapachu, bo to Orientana… ale tu jest miłe i, powiedziałabym, zgodne z nazwą połączenie wytrawne, niepozbawione świeżości i lekkiej pikanterii.

Maseczka działa bardzo silnie i jeśli macie wrażliwą cerę, to nie polecam. Mnie za każdym razem przez pierwsze 5min wprost pali twarz, potem przez kolejne 5min mrowi, a po kwadransie siedzenia zostaje takie uczucie szczypania. Nigdy nie miałam jednak żadnego zaczerwienienia czy podrażnienia po zmyciu. Oj nie! Za to oczyszczenie jest dogłębne i to właściwie produkt 2w1 maseczka z peelingiem.

Niby konsystencja na oko wydaje się być jednolita, ale bardzo wyraźnie czuć pod palcami malusieńkie drobinki, które są ostre i porządnie peelingują skórę. Najpierw nakładam maseczkę na 20min, a potem przy zmywaniu robię peelingujący masaż. Jestem w tej kwestii hardocorem i jeśli zdecydujecie się na tę maseczkę, to radzę zacząć od 10min i zobaczyć, jak wygląda skóra. Moja po tym ekstremum nigdy nie reagowała negatywnie. Ba, reagowała entuzjastycznie! Była świetnie oczyszczona na każdej płaszczyźnie – drobne ogniska zapalne zgaszone, pory zwężone, całość super odświeżona. Miałam też wrażenie delikatnego ujędrnienia. 

Bema Cosmetici, Regenerująca maska do włosów

Wśród produktów marki Bema mam parę hitów. Rewelacyjny tonik witaminowy. Świetny krem intensywnie nawilżający. Fajna emulsja do mycia twarzy. No i teraz ta maseczka do włosów. Zbierała zewsząd dużo ciepłych słów, Aga kusiła nią pokazując na swoich włosach efekty w trybie live. Ja dreptałam wokół tematu, przyglądałam się i z jednej strony mnie ciągnęło, ale z drugiej niechętnie wydaje prawie 60 zł na produkt do włosów.

A w końcu z pomocą przyszła Żan, której maseczka się nie sprawdziła, a wiedząc o moim dużym zainteresowaniu sprawą, oddała mi prawie pełne opakowanie. Dziękuje! U mnie maseczka się nie zmarnowała, moje włosy polubiły się z nią bardzo, choć… dalej wahałabym się z wydaniem na nią kasy. Nie ze względu na nią, ale na moje włosy, które… po prostu nie potrzebują aż takiej siły rażenia.

Bo moc jest tu konkretna. Przypomnę, że mam włosy niskoporowate, z natury gładkie i błyszczące, ale pozbawione objętości. Rzadko udaje mi się zauważyć, by jakiś produkt do włosów dodawał blasku. Tu są gładkie i lśniące kosmyki.  Do tego takie… sprężyste na długości i mięsiste na końcach, jakby grubsze, napompowane. Zero efektu przyklapu, żadnych strączków i przeciążeń, a przy tym czuć i widać bez dwóch zdań, że włosy są odżywione i nawilżone. Muszę przyznać, że efekty zachwycają mnie bardzo! Traktuję tę maskę jako cięższą artylerię i spa dla włosów Jest też bardzo wdzięczna w użyciu – gęściutka, dobrze się aplikuje, super się rozprowadza, ładnie pachnie. Podpisuję się rękami, nogami i… włosami pod wszystkimi zachwytami. 

Alkemie Glow Up, Peeling-maska z superowocami

To był mój pewnik. Odkręcając swój pierwszy, i na pewno nie ostatni, słoiczek Glow Up doskonale wiedziałam, czego się spodziewać i jakie będą moje wrażenia. Bo tyle razy wcześniej dostawałam od Dziewczyn próbki i odlewki tej maseczki, że zdążyłam się już nią blisko zaznajomić.

Ale może Wy nigdy nie widzieliście jej na oczy, więc opowiem od początku. Na początku jest szklany słoiczek, co widać.  Potem napis 2w1 i do tego jeszcze wrócę, bo tu się akurat nie do końca zgadzam. Następnie odkręcamy i nos notuje zapach – rzecz miła, owocowa i nienachalna. Gapimy się, co zacz i widzimy beżowy krem z różnej wielkości i kształtu jakimiś brązowymi farfoclami. Są i takie małe kropeczki i większe kawałki, jakby płatki. ( Jakbyśmy doczytali, to się dowiemy, że to ryż i płatki róż). Pchamy paluchy i czujemy miękkie, kremowe, żadnych ostrych kantów.

Tu się zatrzymam na chwilę na tych farfoclach, bo to właśnie jest mała kość niezgody między mną a Glow Up, która mieni się wspomnianym 2w1, że niby maseczka z peelingiem, a według mnie peeling to z niej akurat kiepski. Płatki róż są milutkie i mięciutkie, dodają tej maseczce takiego organicznego charakteru, ale peelingu nie zrobią. Ryż mógłby być lepszym kandydatem, jednak ziarenka są bardzo obłe i to bardziej masaż niż peeling według mnie. Moja skóra jest podobnego zdania, bo, żebym nie wiem, ile jej tym nie „peelingowała”, żadne suche skórki, zmiany, zatkane pory nie ulegają metamorfozie. Jest ogólna gładkość i miękkość, a i owszem zacna, ale od peelingu oczekuje więcej.

Od maseczki natomiast więcej nie potrzebuje. Dlatego Glow Up uwielbiam! Poza wspomnianymi efektami, skóra jest super odżywiona i nazwa nie jest przypadkowa, bo glow objawia się na buźce świeżością, wyrównanym kolorytem, ukojeniem i promiennym blaskiem cery, która wygląda, jakby zjadła pyszny posiłek i najadła się do syta.

Be.Loved, Hydro Zen serum z peptydami

Będę trochę przewidywalna i nudna… ale oto kolejne świetne serum Be.Loved. Wcześniej miałam Balancing Serum z serii Fruits&Flowers Hidden Powers oraz Revitalasing Face Serum z serii Trust Yourself. Ten ostatni to był fajny produkt, który nawilżał, wygładzał i uelastyczniał skórę, a także przyspieszał regenerację. Balancing Serum też było fajne, a nawet fajniejsze, ponieważ poprawiło wygląd moich przebarwień po trądziku hormonalnym. 

Ogólnie wszystkie te trzy produkty mają parę cech wspólnych. Zapakowane są w buteleczki z ciemnego szkła. Mają wygodne, higieniczne i praktyczne pipetki. Bazują na hydrolatach i kwasie hialuronowym i nie zawierają olejów. Zwracam na to uwagę, bo wiem, że niektórzy z Was czasem szukają bezolejowych formuł. Żadne z serum, które u mnie gościło, nie było perfumowane, każde miało swój naturalny, łagodny zapach, prawie bezzapachowy – choć HydroZen pachnie nieco różano. Miały też podobną konsytencję leciutką, niby wodnistą, czasem trochę kleistą. Najbardziej kleiste było, według mnie, Revitalasing Face Serum. Przy czym była to kleistość, która znikała, gdy nałożyło się serum na wilgotną skórę i/lub pod krem. Dzisiejszy bohater, HydroZen, jest najmniej kleisty. Wręcz praktycznie wcale, po minucie, dwóch od aplikacji wszystko się wchłania.

A co robi HydroZen? Bo skoro dochodzimy do wniosku, że produkty te różnią się składem i działaniem, to warto by może dwa słowa. Moim zdaniem HydroZen łączy w sobie właściwości dwóch poprzednich wspomnianych. Bardzo silnie nawilża i bardzo mocno wygładza. Również przyspiesza regenerację i… również rozświetla skórę. Może nie punktowo same przebarwienia, ale ogólnie dodaje zdrowego blasku.

POPULARNE POSTY

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You cannot copy content of this page
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.
Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie.